– Nigdy więcej – powiedział dobitnie. – Przebacz.

– Nigdy więcej czego? – Sophie powoli przesunęła palcem wskazującym w górę i w dół po uszku mlecznika. – Nigdy więcej czego? Alkoholu? Przemocy? Próby gwałtu? Udawania przed bratem prawdziwego mężczyzny, który swą kobietę trzyma pod butem?

– Tak. Nigdy więcej tego wszystkiego – Mock, by nie patrzeć na Sophie, obserwował obraz, prezent, który podarował na jej dwudzieste czwarte urodziny. Był to dyskretny pejzaż pędzla Eugena Spiro, z dedykacją artysty „Wszystkiego najlepszego dla melancholijnej Sophie”.

– Masz czterdzieści cztery lata. Myślisz, że jesteś w stanie się zmienić? – w spojrzeniu Sophie nie było ani cienia melancholii.

– Nie zmienimy się nigdy, jeżeli będziemy dalej sami, we dwójkę – Mock był szczęśliwy, że Sophie w ogóle z nim rozmawia. Nalał sobie mięty i sięgnął do kredensu, wyjął stamtąd pudełko z drewna sandałowego. Metaliczny odgłos szczypczyków do obcinania cygar i zgrzyt zapałki. Mock usiłował miętą i wybornym aromatem cygara od Przedeckiego wypędzić ostatnie opary kaca. – Zmienimy się obydwoje, kiedy będziemy we trójkę, kiedy w końcu urodzisz dziecko.

– Od początku naszego małżeństwa marzę o dziecku – Sophie przesunęła palcem po dzióbku mlecznika. Potem wstała i z lekkim westchnieniem przytuliła się do pieca. Mock podszedł do niej i opadł na kolana. Przycisnął głowę do jej brzucha i wyszeptał: – Będziesz mi się oddawała co noc i poczniesz. Zobaczysz, co noc. – Sophie nie oddała mu uścisku. Mock poczuł, że jej brzuch faluje. Wstał i spojrzał w oczy Sophie, które pod wpływem śmiechu stały się jeszcze mniejsze niż zwykle.

– Choćbyś pił cysterny mięty, nie będziesz mógł mnie posiąść codziennie – Sophie ocierała łzy śmiechu z podsiniaczonego oka.

– A co, mięta dobrze działa na męskie siły? – zapytał.

– Podobno – Sophie wciąż się śmiała.

Mock powrócił do palenia cygara. Wielkie koło dymu opadło na puszysty dywan.

– Skąd wiesz? – zapytał nagle.

– Gdzieś czytałam – Sophie przestała się śmiać.

– Gdzie?

– W jakiejś książce z twojej biblioteki.

– Może u Galena? – Mock, jako niedoszły filolog klasyczny, miał prawie wszystkie wydania autorów starożytnych.

– Nie pamiętam.

– To musiało być u Galena.

– Możliwe – Sophie usiadła i kręciła filiżanką po spodku. W jej oczach błysnął gniew. – Co ty sobie wyobrażasz? Nie dość, że mnie maltretujesz fizycznie, to jeszcze próbujesz znęcać się nade mną psychicznie?

– Przepraszam – Mock spokorniał. – Po prostu chcę oczyścić atmosfery z wszelkich niejasności. Gdzie dzisiaj byłaś?

– Nie chcę żadnych pytań, żadnych podejrzeń – Sophie wkręciła papierosa w kryształową lufkę i przyjęła od Mocka ogień. – Dlatego opowiem ci o moim dniu jako mężowi, który wstępuje na drogę poprawy i który jest ciekaw, jak minął dzień jego ukochanej żonie, a nie jako wściekłemu z zazdrości śledczemu. Jak wiesz, niedługo występuję wraz z Elisabeth na koncercie adwentowym. Przyszła do mnie rano, niedługo po tym, jak przysłałeś mi róże. Pojechałyśmy dorożką na Eichenallee do barona von Hagenstahla, fundatora i organizatora tego koncertu. Musiałyśmy wziąć od niego plenipotencje, potrzebne do wynajęcia Domu Koncertowego na Gartenstrasse. Jadąc do niego, zboczyłyśmy z drogi, a ja zostawiłam róże w kościele Bożego Ciała. Byłam na ciebie wściekła i nie chciałam kwiatów. Potem ćwiczyłyśmy z Elisabeth. Obiad zjadłam u niej. To wszystko. A teraz przepraszam na chwilę. Jestem zmęczona, a Marta przygotowała mi kąpiel. Za kilka chwil będę z powrotem.

Sophie dopiła kawę i wyszła z salonu. Mock wyjrzał do przedpokoju i zobaczył, jak zamykała za sobą drzwi łazienki. Podszedł szybko do telefonu i wykręcił numer Smolorza. Rzucił do słuchawki krótką komendę.

Sophie siedziała nago na brzegu wanny i zastanawiała się, do kogo Eberhard dzwoni. Woda barwiła się na różowo pod wpływem różanych soli Hagera, dzięki którym – jak zachwalali domokrążcy – „zmniejsza się ból i znika zmęczenie”. Sophie nie zmywała makijażu. Wiedziała, że jej mąż lubi, gdy kobieta jest umalowana – zwłaszcza w alkowie. Opuszkami palców już czuła świeżą sztywną pościel i bliskość Eberharda. Zanurzyła się w wannie do połowy napełnionej wodą i z przyjemnością przyglądała się kafelkom, na których wesoły wędrowiec dokądś zmierzał, dźwigając na kiju niewielki tobołek. Nagle zagryzła wargi. Sole kąpielowe uwolniły lekki ból w podbrzuszu i wspomnienia dzisiejszego przedpołudnia.

– To była tylko zemsta – szepnęła do wędrowca. – Gdybym się nie zemściła, nie mogłabym mu wybaczyć. A tak zaczynamy dziś od nowa. Co noc będziemy razem.

Argos się rozszczekał. Sophie usłyszała szmer krzątaniny w przedpokoju, jakiś znajomy męski głos, a potem trzaśnięcie drzwiami. Drżąc ze zdenerwowania, wyszła z wanny.

– Marto, kto to przyszedł? – zawołała przez drzwi.

– Pan wyszedł z wachmistrzem kryminalnym Smolorzem – odkrzyknęła służąca. Sophie ze złością zmyła makijaż.

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, GODZINA SIÓDMA WIECZOREM

Mock i Smolorz siedzieli w adlerze zaparkowanym na Rehdigerplatz, pod domem Mocka. Szyby i dach samochodu szybko pokrywały się dywanem śniegu. Mock milczał z powodu zalewającej go zazdrości, Smolorz – zgodnie ze swą naturą.

– Czego się dowiedzieliście? – zapytał w końcu Mock.

– Stróż był pijany. Nie znał Gelfrerta. Gelfrert był nazistą…

– Nie mówię o Gelfrercie – Mock rozjarzył mocno końcówkę papierosa. – Mówię o kościele.

– Nikt nie przynosił dziś kwiatów do kościoła.

Mock przyjrzał się oknom swojej sypialni, w których właśnie przed chwilą zgasło światło.

– Smolorz, dostajesz nową sprawę – w chwilach wzburzenia Mock mówił do swojego podwładnego na „ty”. – Chcę wiedzieć wszystko o niejakim baronie von Hagenstahlu, Eichenallee. Zostawiasz sprawę Gelfrerta. Ja sam się nią zajmę. Poza tym nie odstąpisz na krok mojej żony. Nie musisz się specjalnie kryć. Ona zna ciebie tylko z nazwiska i z głosu. Codziennie wieczorem o ósmej raport, w knajpie Grajecka na Gräbschenerstrasse. – Mock zapalił nowego papierosa. – Posłuchaj, Smolorz, moja żona powiedziała mi dziś, że o mięcie czytała u Galena. W mojej bibliotece. Owszem, mam Galena w wydaniu Kühna. Wydanie dwujęzyczne, grecko-łacińskie. A moja żona nie zna ani jednego z tych języków.

Smolorz patrzył osłupiały na swojego szefa, nie rozumiejąc, o czym on mówi. Nie zadał jednak żadnego pytania. I za to Mock najbardziej go cenił.

WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA SIÓDMA RANO

Mock przełknął ślinę i po raz pierwszy od wielu dni nie poczuł palenia w przełyku i poalkoholowych protestów żołądka. Jedynie lekkie pragnienie przypominało mu, że nie wszystkie spożyte wczoraj płyny były równie niewinne jak wypijane właśnie świeże mleko, które jeszcze oddawało bezpieczne krowie ciepło. Odstawił kubek, wyszedł z jadalni do przedpokoju i stanął przed dużym lustrem. Kolońska mgiełka, którą rozpylił za pomocą gumowej gruszki, osiadła na jego policzkach. Wtedy uchyliły się drzwi do sypialni i Mock dostrzegł na klamce długie palce Sophie. Przestał rozcierać po twarzy korzennie pachnący kosmetyk, szybkim ruchem chwycił za klamkę, nie dopuszczając do ponownego zamknięcia drzwi. Sophie nie próbowała się z nim szamotać. Usiadła przed masywną toaletką z dwuskrzydłowym lustrem i usiłowała – z lekkim sykiem zniecierpliwienia – rozczesać kościanym grzebieniem poranne sploty włosów. Jasne kosmyki opadały ukośnie na jej twarz, zakrywając podsiniałe oko.

– Myślisz, że codziennie będę spał w swoim gabinecie? – zapytał podniesionym głosem. – Że codziennie będziesz się po prostu zamykała przede mną w sypialni?

Sophie nawet na niego nie spojrzała. Mock opanował się i chrząknął, wiedząc, że w ten sposób przywróci swojemu głosowi ten tembr, który jego żona lubiła: miękki, lecz zdecydowany, przyjazny, lecz nie sentymentalny.