– Ja wiem, panno Pflüger – uśmiechnęła się szczerze najważniejsza persona w kamienicy – że pół marki starczy za przyniesienie węgla. Zawsze tyle dostaję – wyjaśnił zamyślonej Sophie – gdy panna Pflüger daje wolne służbie. Ale dzisiaj – spojrzał znów na Elisabeth – należy mi się więcej.

– A dlaczegóż to, mój dobry człowieku? – Sophie, zirytowana tym przekomarzaniem, wstała od fortepianu.

– Bo dzisiaj… – Gurwitsch podkręcił sumiastego wąsa i spojrzał lubieżnie na przyjaciółkę panny Pflüger. – Bo dzisiaj mogłem powiedzieć wiele prawdy o pannie Pflüger, a nagadałem samych łgarstw.

– Jak macie czelność! – afektowany ton Sophie nie wywarł najmniejszego wpływu na zachowanie Elisabeth, która szybko zapytała:

– Nałgaliście? Komu? Kto o mnie pytał?

Gurwitsch złożył ręce na wydatnym brzuchu i robił młynka kciukami. Mrugał przy tym porozumiewawczo do Sophie, którą jego impertynencja powoli wyprowadzała z równowagi. Elisabeth znów sięgnęła po pugilares i Gurwitschowi wróciła chęć do dalszej rozmowy.

– Pytał tajniak, który dziś rano przyjechał za paniami.

– I co mu powiedzieliście? – dopytywała się Elisabeth.

– Pytał, kto odwiedza pannę Pflüger, czy przychodzą do niej mężczyźni, czy nocują u niej, czy panna Pflüger pije, czy wącha śnieg, w jakim stanie i o której wraca do domu. Pytał też o drugą panią. Czy często przychodzi do panny Pflüger i czy są z nią jacyś mężczyźni – stróż uśmiechnął się do banknotu pięciomarkowego, z którego palce Elisabeth zrobiły wąską rurkę. – I powiedziałem, że panna Pflüger jest niezwykle obyczajną panną, którą czasami odwiedza mama.

Gurwitsch wyciągnął rękę po pieniądze, nie mogąc się nadziwić własnej przenikliwości i inteligencji, dzięki której zarobił na tygodniowy karnet w jadłodajni.

– Poczekaj – Sophie wyjęła z dłoni przyjaciółki zrolowany banknot. – Skąd wiemy, że to wszystko nie jest kłamstwem, że nasz dobry człowiek kogokolwiek spotkał, a jeśli to prawda i był indagowany przez policjanta, to skąd wiemy, że opowiedział mu właśnie to, a nie coś zupełnie innego?

– Nie kłamię, paniusiu – Gurwitsch podniósł głos. – Znam tego szpicla. On mnie kiedyś zamknął na komisariacie, chociaż nie byłem zbytnio wypity. Znam go. Nazywa się Bednorz czy Ceglorz. Tak do niego mówiły inne gliny.

– Może Smolorz? – Sophie nagle pobladła, tracąc tym samym wiele w oczach stróża, któremu podobały się duże, rumiane kobiety.

– A jużci, Smolorz, Smolorz – dozorca szybko schował pieniądze do kieszeni drelichowych spodni.

WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, W PÓŁ DO CZWARTEJ PO POŁUDNIU

W sklepie z czekoladą Schaala, znajdującym się w narożnej kamieniczce kwartału domów w centrum Rynku, siedzieli trzej mężczyźni. Zajmowali duży stół pod oknem, gdzie zazwyczaj klienci sklepu zaraz po kupieniu słodkości dawali upust swojemu łakomstwu. W ten sposób postępowali Mock et consortes – zajadali słodycze, popijali je kawą i palili nader obficie. Schaal gratulował sobie tak znamienitych gości i kiedy jeden z nich skrytykował brak w najbliższej okolicy jakiegokolwiek klubu skatowego, sam zaproponował, by zagrali u niego. Karciarze przyjęli tę propozycję z radością i od tego czasu grali w brydża lub skata przy czekoladzie i likierze, a właściciel sklepu zacierał ręce. Tak było i teraz Szef „obyczajówki”, czyli Wydziału II Prezydium Policji, dawny kolega Mocka, radca Herbert Domagalla zginał i odginał karty, posłusznie sypiące się pod jego dłońmi w regularną kupkę. Komisarz Klaus Ebner, funkcjonariusz sipo, przerzucał karty z ręki do ręki, tworząc z nich wachlarz. Jedynie Helmut Völlinger, astrolog i jasnowidz, z którego wielu podrwiwało, lecz z którego niezwykłych umiejętności korzystali niemal wszyscy policjanci, nie tasował ani nie ugniatał kart Jego dłonie zajęte były obracaniem dużego kieliszka wina dokoła własnej osi, a oczy utkwione były w okno wychodzące na zachodnią pierzeję Rynku.

Mock przywitał się z kolegami wylewnie i – powiesiwszy płaszcz i kapelusz na nowoczesnym wieszaku – usiadł przy zielonym stoliku. Za chwilę stał przed nim kieliszek likieru orzechowego i leżało trzynaście kart odliczonych wprawną ręką Völlingera, który w pierwszym robrze był jego partnerem.

– Jedno pik – zaczął Völlinger. Ebner, siedzący po prawej ręce Mocka, grzecznie spasował, Mock zaś, widząc czterokart pikowy z mariażem oraz trzeciego asa z waletem kier, podniósł kolor partnera do wysokości czterech. Pas Domagalli zakończył licytację. Domagalla zawistował w atu. Mock szybko ściągnął atuty, zaimpasował damę kier „pod siebie” i pokazał przeciwnikom karty.

– W nagrodę za dobry kierunek impasu otrzymuje pan żądaną przez siebie ekspertyzę – Völlinger podsunął w stronę Mocka ciemnoniebieską kopertę ozdobioną pieczęcią „H. Völlinger. Usługi i porady astrologiczne”.

– Dziękuję – uśmiechnął się Mock – za pochwałę i za ekspertyzę.

Völlinger nie zareagował. Z niepokojem wyglądał za okno i bębnił palcami po zielonym aksamitnym obiciu stołu. Mock schował kopertę do teczki obok materiałów dowodowych obu zbrodni i kartonowego skoroszytu z raportami swoich podwładnych. Ebner rozdał szybko karty. Po chwili musiał powtórzyć czynność, ponieważ Völlinger pomylił się i wziął, jako swoje, dwie karty Domagalli.

Obiegły trzy pasy.

– Dwa bez atu – otworzył Völlinger. Rozległ się szmer niekłamanego podziwu.

– Dawno nie miałem karty na taką odzywkę. Na takie dictum pozostaje mi tylko „pas” – westchnął Ebner.

Mock przyjrzał się uważnie swoim trzem trzecim królom i czwartemu waletowi pik.

– Szlemik bezatutowy – zamknął licytację, słysząc po lewej stronie gromką kontrę. Po dwóch pasach odwinął rekontrą, a po trzech kolejnych wyłożył karty na stół.

Domagalla zawistował królem pik i ta figura wzięła lewę. „Dlaczego nie zabił – pomyślał Mock. – Czyżby nie miał asa?” Domagalla walnął z całej siły asem pik. Po wzięciu kładącej lewy niedbale rzucił damę tego koloru. Mock zamknął oczy i nie otworzył ich do końca rozgrywki.

– Bez czterech – podsumował Ebner. – Dlaczego, na miłość boską, nie impasował pan damy karo, tylko grał pan z góry?

Völlinger jeszcze raz spojrzał w okno.

– Przepraszam pana, Mock – powiedział cicho. – Nie powinienem grać w tym miejscu.

– Dlaczego? – ironizował Domagalla. – Czyżby tędy przechodziły kosmiczne fluidy?

– Jest pan ignorantem w tych sprawach, Domagalla. Niechże pan zatem nie zabiera głosu.

– Możemy zamienić się miejscami i my będziemy grać na krótkim stole – zaproponował Ebner.

– Nie chodzi o miejsce przy stole. Chodzi o ten sklep.

– Co tez pan opowiada, Völlinger – Domagalla zaczął tasować karty. – Przecież nieraz graliśmy u Schaala.

– Ale najczęściej na zapleczu – Völlinger rozerwał sztywny, zaokrąglony kołnierzyk i poluzował krawat.

– Jestem dziś pańskim partnerem, Völlinger – Mock zapalił hawańskie cygaro. – Nie mam zamiaru przegrać masy pieniędzy tylko dlatego, że pan jest niedysponowany. Ma pan kaca, czy co? Herbercie – zwrócił się do Domagalli – ty mnie tutaj zaprosiłeś. Może wpadłeś na genialny pomysł – tu zaczął naśladować jego falset – damy Mockowi niedysponowanego partnera, a potem w trzech podzielimy się pieniędzmi. Tak? Chcieliście zagrać „na jelenia”, a tym jeleniem miał być dzisiaj Mock? – zajrzał pod stół. – Może tam zostawiłem swoje rogi?

Ebner i Domagalla wybuchnęli śmiechem, natomiast Völlingerowi daleko było do wesołości kolegów.

– To poważne oskarżenie – wysyczał. – Mock, czy pan mnie oskarża o oszustwo?

– Proszę się uspokoić, drogi panie Völlinger – Mock odkręcił w swoją stronę umocowaną pod blatem popielniczkę. – To dopiero drugie rozdanie. Przejęzyczył się pan. Powinien pan otworzyć „jedno bez atu”, nie „dwa”.

– Jeżeli będziemy dalej tu grali, będę popełniał jeszcze gorsze błędy. Ponieważ oskarża mnie pan, choćby w żartach, winien jestem panu wyjaśnienie. To przez ten dom naprzeciwko. Kiedyś tu graliśmy, to prawda, ale na zapleczu. Stamtąd nie widziałem tego domu.