Изменить стиль страницы

– Właśnie. Pan mu ufa. A ja nikomu nie ufam. Muszę zobaczyć się z tym lekarzem. Może ktoś kazał mu opowiadać panu o niezwykłych zdolnościach epileptyków, o transie derwiszów i innych tego typu… – Anwaldtowi zabrakło słowa – innych tego typu bzdurach.

Mock pił powoli herbatę.

– Jest pan bardzo kategoryczny, miody człowieku.

Anwaldt wypił jednym haustem pół filiżanki. Za wszelką cenę chciał pokazać dyrektorowi, jak pewnie się czuje w tego typu sprawach. A właśnie pewności siebie bardzo mu brakowało. Zachowywał się w tej chwili jak mały chłopiec, który w nocy zmoczył prześcieradło i rano, po przebudzeniu, nie wie, co ze sobą zrobić. (Zostałem wybrany, jestem wybrańcem, zarobię masę pieniędzy). Wypił do końca herbatę.

– Poproszę o protokół z przesłuchania Friedlandera – starał się nadać swemu głosowi twarde brzmienie.

– Po co panu protokół? – teraz ton Mocka nie był już żartobliwy. – Pracuje pan w policji od lat i wie pan, że czasem trzeba przesłuchiwanego odpowiednio przydusić. Protokół jest wyretuszowany. Lepiej ja sam powiem panu, jak to było. W końcu to ja go przesłuchiwałem – spojrzał w okno i zaczął płynnie zmyślać. – Zapytałem o alibi. Nie miał żadnego. Musiałem go trzepnąć. (Gestapowiec Konrad chyba szybko zmusił go do mówienia. Ma swoje metody). Gdy pytałem o tajemnicze napisy, którymi wypełniał grube bruliony, śmiał się, że to przesłanie dla jego braci, którzy go pomszczą. (Słyszałem, że Konrad tnie ścięgna brzytwą). Musiałem zastosować bardziej zdecydowaną perswazję. Kazałem sprowadzić jego córkę. To poskutkowało. Natychmiast się uspokoił i przyznał do winy. Oto wszystko. (Biedna dziewczyna… Cóż, musiałem oddać ją Piontkowi… Uzależnił ją od morfiny i pakował do łóżek różnych ważnych facetów).

– I uwierzył pan człowiekowi szalonemu – zdumienie rozszerzyło oczy Anwaldta – którego poddał pan takiemu szantażowi?

Mock był szczerze rozbawiony. Przyjął wobec Anwaldta postawę Mühlhausa – dobroduszny dziadek głaszcze po głowie fantazjującego wnuka.

– Mało panu? – na ustach rozwinął się ironiczny uśmiech. – Oto mam szaleńca-epileptyka, który, jak twierdzi lekarz, może cudów dokonywać krótko po ataku. Brak alibi, tajemnicze napisy w brulionach. Jeśliby pan, mając takie dane, dalej szukał mordercy, to nigdy nie ukończyłby pan śledztwa. A może równie dociekliwy był pan w Berlinie i w końcu stary von Grappersdorff zesłał pana na prowincję?

– Panie dyrektorze, czy to wszystko pana naprawdę przekonało?

Mock świadomie powoli dawał upust irytacji. Uwielbiał to uczucie: panować nad falami emocji i móc w każdej chwili je uwolnić.

– Prowadzi pan śledztwo, czy sporządza psychologiczną charakterystykę mojej osoby?! – krzyknął. Źle to jednak rozegrał; Anwaldt wcale się nie wystraszył. Mock nie wiedział, że krzyk na niego nie działa. Za często słyszał go w dzieciństwie.

– Przepraszam – rzekł asystent. – Nie chciałem pana urazić.

– Mój synu – Mock rozparł się wygodnie na krześle, bawił się obrączką, a w myślach budował przenikliwą charakterystykę Anwaldta. – Gdybym miał tak cienką skórę, nie mógłbym już blisko 25 lat pracować w policji. – Od razu się spostrzegł, że Anwaldt udaje pokorę.

Zaintrygowało go to do tego stopnia, że postanowił podjąć tę subtelną grę.

– Nie musiał pan przepraszać. Okazał pan w ten sposób swoją słabość. Dam panu dobrą radę: zawsze ukrywać własne słabe punkty, obnażać je u innych. Wtedy innych usidlimy. Wie pan, co to znaczy „mieć coś na kogoś” albo „trzymać kogoś w imadle”? To „imadło” to u jednego hazard, u drugiego – harmonijnie zbudowani efebowie, a u jeszcze innego – żydowskie pochodzenie. Zaciskając to imadło, wygrałem niezliczoną ilość razy.

– Czy moją słabość może pan już teraz wykorzystać przeciwko mnie? Czy może mnie pan chwycić w „kleszcze lęku”?

– A dlaczego miałbym to robić?

Anwaldt przestał być pokorny. Ta rozmowa sprawiała mu wielką przyjemność. Czuł się jak przedstawiciel rzadkiej dyscypliny naukowej, który nagle w pociągu spotyka innego pasjonata tej nauki i stara się nie liczyć nieubłaganie mijających przystanków.

– Dlaczego? Bo przecież odnowiłem śledztwo, które pan zakończył niewiarygodnym sukcesem. (Z tego, co wiem, to śledztwo bardzo ci pomogło w karierze).

– To prowadź pan to śledztwo, a nie dokonuj na mnie psychologicznej wiwisekcji! – Mock postanowił znów trochę się rozzłościć.

Anwaldt wachlował się przez chwilę egzemplarzem „Breslauer Zeitung”. W końcu zaryzykował: – Toteż je prowadzę. Zacząłem od pana.

W pokoju rozległ się szczery śmiech Mocka. Anwaldt nieśmiało mu zawtórował. Forstner bezskutecznie nasłuchiwał przez ścianę.

– Podobasz mi się, synu – Mock dopił herbatę. – Gdybyś miał jakieś kłopoty, dzwoń do mnie o każdej porze dnia i nocy. Mam „imadło” prawie na każdego w tym mieście.

– Ale na mnie jeszcze nie? – Anwaldt chował do portfela elegancką wizytówkę.

Mock wstał na znak, że tę rozmowę uważa za skończoną. – I dlatego jeszcze cię lubię.

WROCŁAW, TEGOŻ 7 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA PIĄTA PO POŁUDNIU

Gabinet Mocka był jedynym (oprócz kuchni) pomieszczeniem z oknami wychodzącymi na północ w jego pięciopokojowym apartamencie przy Rehdigerplatz 1. Latem tylko tu można było zażyć przyjemnego chłodu. Dyrektor skończył właśnie jeść obiad przyniesiony mu z restauracji Grajecka, oddzielonej podwórzem od jego kamienicy. Siedział przy biurku i pił zimne piwo Haselbacha, które przed chwilą wyjął ze spiżarni. Jak zwykle po posiłku, palił i czytał książkę wybraną na chybił trafił z półki. Tym razem wybrał pracę autora zakazanego – Z psychopatologii życia codziennego Freuda. Czytał ustęp o przejęzyczeniach i powoli zapadał w upragnioną drzemkę, gdy nagle uświadomił sobie, że zwrócił się dziś do Anwaldta per „mój synu”. Było to przejęzyczenie w wypowiedziach Mocka niespotykane.

Uważał się za człowieka bardzo skrytego, a pod wpływem Freuda sądził, że właśnie przejęzyczenia odsłaniają nasze skryte potrzeby i pragnienia. Największym marzeniem Eberharda była chęć posiadania syna. Rozwiódł się z pierwszą żoną po czterech latach małżeństwa, gdy zdradziła go ze służącym, bo nie mogła już dłużej znieść coraz bardziej brutalnych oskarżeń o bezpłodność. Potem miał wiele kochanek. Gdyby tylko któraś z nich zaszła w ciążę, ożeniłby się z nią bez wahania. Niestety, kolejne kochanki zostawiały ponurego neurotyka i odchodziły do innych, tworząc mniej lub bardziej szczęśliwe stadła. Wszystkie miały dzieci. Mock w wieku lat czterdziestu nie wierzył ciągle w swoją bezpłodność i dalej szukał matki dla swojego syna.

Wreszcie znalazł pewną byłą studentkę medycyny, którą rodzina wyklęła za panieńskie dziecko. Dziewczynę relegowano z uniwersytetu i została utrzymanką pewnego bogatego pasera. Mock przesłuchiwał ją w jakiejś sprawie, w którą ów paser był zamieszany. Kilka dni później Inga Martens przeprowadziła się do mieszkania przy Zwingerstrasse, które Mock dla niej wynajął, a ów paser – po tym jak policjant chwycił go w „imadło” – bardzo chętnie przeniósł się do Legnicy i zapomniał o swojej kochance. Mock był szczęśliwy. Przychodził do Ingi codziennie rano na śniadanie po intensywnym wysiłku w pływalni sąsiadującej z jej domem. Po trzech miesiącach szczęście sięgnęło zenitu: Inga była w ciąży. Mock podjął decyzję powtórnego małżeństwa; uwierzył w stare łacińskie przysłowie, że miłość wszystko zwycięża – amor omnia vincit. Po kilku miesiącach Inga wyprowadziła się z Zwingerstrasse i urodziła drugie dziecko swojego wykładowcy, doktora Karla Meissnera, który tymczasem otrzymał rozwód i ożenił się z kochanką, Mock zaś stracił wiarę w miłość. Przestał żyć iluzjami i poślubił bogatą, bezdzietną Dunkę, swoją drugą i ostatnią żonę.

Wspomnienia dyrektora przerwał dzwonek telefonu. Ucieszył się, słysząc głos Anwaldta.