Изменить стиль страницы

Po tym patetycznym akordzie następowały nużące i uczone wywody porównujące osobę Friedlandera z jasnowidzami i rozmaitymi mediami wieszczącymi w transie. Anwaldt ze znacznie mniejszą uwagą doczytał do końca artykuł Weinsberga i zabrał się do studiowania owych 83 interpretacji, które spięte mosiężnymi spinaczami tworzyły wyraźnie widoczny plik wśród innych materiałów i notatek. Wnet go to znużyło. Na deser zostawił sobie proroctwa foniczne. Czuł, że mają one jakiś związek ze śmiercią baronówny. Wprawił w ruch patefon i oddał się słuchaniu tajemnych przesłań. To, co zrobił, było irracjonalne – Anwaldt notorycznie opuszczał w gimnazjum nadobowiązkowe lekcje języka Biblii i teraz z równym zrozumieniem mógł słuchać audycji w języku keczua. Ale chropawe dźwięki wprawiały go w stan chorobliwego niepokoju i fascynacji, jakiej uległ oglądając po raz pierwszy giętkie greckie litery. Friedlander wydawał odgłosy podobne do duszenia się. Głoski raz szumiały, raz syczały, raz fala tłoczona z płuc omal nie rozerwała ściśniętej krtani. Po dwudziestu minutach upartego refrenu dźwięki urwały się.

Anwaldtowi chciało się pić. Przez chwilę odganiał od siebie myśl o spienionym kuflu piwa. Wstał, wszystkie materiały z wyjątkiem płyty włożył do tekturowego pudła i poszedł do dawnego składu materiałów biurowych, który wyposażony teraz w biurko i telefon służył jako gabinet jemu – referentowi do specjalnych poruczeń. Zatelefonował do doktora Georga Maassa i umówił się z nim na spotkanie. Następnie udał się do gabinetu Mocka z listą 83 nazwisk i swoim wrażeniami. Po drodze minął Forstnera wychodzącego od szefa. Anwaldt zdziwił się, widząc go tutaj w niedzielę. Już chciał zażartować na temat ciężkiej pracy policji, ale Forstner minął go bez słowa i szybko zbiegł po schodach. (Tak wygląda człowiek, którego Mock pochwycił w imadło). Mylił się. Forstner cały czas tkwił w imadle. Mock jedynie czasem je dociskał. Tak uczynił przed chwilą.

WROCŁAW, TEGOŻ 8 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA WPÓŁ DO TRZECIEJ PO POŁUDNIU

Standartenfuhrer SS Erich Kraus starannie oddzielał sprawy zawodowe od prywatnych. Tym ostatnim poświęcał oczywiście znacznie mniej godzin, ale był to czas bardzo ściśle odmierzony, na przykład niedziela, uznawana za dzień odpoczynku. Po poobiedniej drzemce miał zwyczaj od godziny czwartej do piątej rozmawiać ze swoimi czterema synami. Chłopcy siedzieli przy wielkim, okrągłym stole, relacjonowali ojcu postępy w nauce, działalność ideową w Hitlerjugend i postanowienia, które musieli regularnie czynić w imię führera. Kraus chodził po pokoju, dobrotliwie komentował to, co słyszał, i udawał, że nie dostrzega ukradkowych spojrzeń na zegarek i tłumionych ziewnięć.

Ale swej pierwszej niedzieli we Wrocławiu nie mógł spędzić jako człowiek prywatny. Smak obiadu psuła mu kwaśna myśl o generał-majorze Rainerze von Hardenburgu, szefie wrocławskiej Abwehry. Nienawidził tego sztywnego arystokraty z monoklem całą mocą, na jaką było stać jego – syna ząbkowickiego murarza i alkoholika. Kraus łykał wyśmienity sznycel z cebulką i czuł pękanie pęcherzyków soków żołądkowych. Wstał wściekły od stołu, rzucił z pasją serwetę, przeszedł do swojego gabinetu i po raz któryś dzisiaj zadzwonił do Forstnera. Zamiast wyczerpujących informacji o Anwaldcie słuchał przez pół minuty przerywanego długiego sygnału. (Ciekaw jestem, gdzie polazł ten sukinsyn). Wykręcił numer Mocka, ale kiedy dyrektor policji odebrał, Kraus rzucił słuchawkę na widełki. (Niczego nie dowiem się od tego ugrzecznionego dupka poza tym, co już mi powiedział). Bezradność wobec von Hardenburga, którego znał jeszcze z Berlina, była dla Krausa poniekąd zrozumiała, wobec Mocka – niemal godna pogardy, dlatego tak raniła jego miłość własną.

Krążył jak wściekły zwierz wokół stołu. Nagle przystanął i uderzył się w czoło otwartą dłonią. (Ten upał mnie, do diabła, dobija. Już zupełnie nie myślę). Usiadł wygodnie w fotelu i zatelefonował. Najpierw do Hansa Hoffmanna, potem do Mocka. I jednemu, i drugiemu wydał oschłym tonem kilka poleceń. Ton jego głosu zmienił się pod koniec rozmowy z Mockiem. Z zimnego tonu zwierzchnika we wrzask furiata.

Mock postanowił, że wieczorem wyjedzie do Sopotu. Decyzję tę podjął po wizycie u Winklera. Telefon od Krausa wyrwał dyrektora z poobiedniej drzemki. Gestapowiec przypomniał cicho Mockowi jego zależność od tajnej policji i zażądał pisemnego raportu w sprawie działań Anwaldta na rzecz Abwehry. Mock odmówił mu spokojnym głosem. Stwierdził, że już mu się należy odpoczynek i wyjeżdża dziś wieczorem do Sopotu.

– No, a pańska przyjaciółka?

– Ach, te przyjaciółki… Raz są, raz ich nie ma. Wie pan, jak to z nimi jest…

– Nie wiem!!!

WROCŁAW, TEGOŻ 8 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA TRZECIA PO POŁUDNIU

Hans Hoffmann był tajnym agentem policji od niepamiętnych czasów. Służył cesarzowi, policji republikańskiej, a teraz gestapo. Wielkie sukcesy zawodowe zawdzięczał swojemu dobrotliwemu wyglądowi: szczupła sylwetka, małe wąsiki, starannie zaczesane rzadkie włosy, miodowe, dobre, śmiejące się oczy. Któż mógłby sądzić, że ten sympatyczny starszy pan jest jednym z najbardziej cenionych tajniaków? Na pewno nie podejrzewali tego Anwaldt i Maass, którzy nie zwracali uwagi na siedzącego na sąsiedniej ławce schludnego staruszka.

Zwłaszcza Maass nie przejmował się obecnością innych spacerowiczów i głośno perorował, drażniąc nieco Anwaldta nie tylko piskliwym głosem, ale przede wszystkim drastyczną treścią swych wynurzeń, koncentrującą się głównie wokół kobiecego ciała i związanych z nim rozkoszy.

– Niech pan spojrzy, drogi Herbercie (wszak mogę tak do pana mówić, nieprawdaż?) – Maass aż cmoknął widząc młodą i zgrabną blondynkę spacerującą ze starszą kobietą. – Jak wspaniale ta cienka sukienka przykleja się do ud tej dziewczyny. Ona chyba nie ma halki…

Anwaldta zaczęła bawić ta poza satyra. Wziął Maassa pod rękę i zaczęli wchodzić na Liebichshöhe. Ponad nimi wyrastała wieża zwieńczona posągiem uskrzydlonej rzymskiej bogini zwycięstwa. Tryskające fontanny nieco odświeżały powietrze. Tłum kłębił się na pseudobarokowych tarasach. Mały staruszek spacerował tuż za nimi paląc papierosa w bursztynowej cygarniczce.

– Drogi panie – Anwaldt też pozwolił sobie na pewną poufałość. – Czy to prawda, że kobiety latem stają się natrętne?

– Skąd pan to wie?

– Od Hezjoda. Chciałbym zweryfikować u specjalisty pogląd sprzed dwudziestu siedmiu wieków. Poeta twierdzi, że latem są machlotatai de gynaikes, aphaurotatoi de toi andres – Anwaldt zacytował po grecku fragment Pracy i dni Hezjoda.

Maass nie zwrócił uwagi na ironiczny ton Anwaldta. Zainteresowało go, skąd asystent policji zna grekę.

– Po prostu miałem w gimnazjum dobrego nauczyciela języków starożytnych – wyjaśnił Anwaldt.

Po tym krótkim antrakcie Maass wrócił do głównego nurtu swoich zainteresowań.

– Powiada pan w gimnazjum… Czy wie pan, drogi Herbercie, że dzisiejsze gimnazjalistki są wcale nieźle uświadomione? Niedawno w Królewcu spędziłem z jedną upojne popołudnie. Czytał pan Kamasutrę, słyszał pan coś o połykaniu owocu mango? Proszę sobie wyobrazić, że to na pozór niewinne dziewczę potrafiło zmusić mojego rumaka do posłuszeństwa, gdy już – już chciał się wyrwać spod kontroli. Nie na darmo udzielałem jej prywatnych lekcji sanskrytu…

Anwaldta mocno zirytowała ta wzmianka o wyuzdanej gimnazjalistce. Zdjął marynarkę i rozpiął kołnierzyk. Intensywnie myślał o spienionych kuflach piwa: o lekkim szumie po pierwszym, o zawrocie głowy po drugim, o drżeniu języka po trzecim, o jasności umysłu po czwartym, o euforii po piątym… Spojrzał na kędzierzawego brunecika z rzadką bródką i niezbyt delikatnie przerwał jego tokowanie: