Изменить стиль страницы

– Posłuchajcie mnie uważnie. Nie wiem, co macie zrobić we Wrocławiu, ale jest to zadanie bardzo trudne i niebezpieczne. Gratyfikacja, jaką otrzymacie, pozwoli wam nie pracować do końca życia. Wtedy będziecie mogli zapić się na śmierć, ale podczas pobytu we Wrocławiu ani kropli… Rozumiecie? – von Grappersdorff szczerze się roześmiał. – Przyznaję, odradzałem was Mühlhausowi, mojemu staremu przyjacielowi z Wrocławia. Ale uparł się. Nie wiem, dlaczego. Może skądś słyszał, że kiedyś byliście dobrzy… No, ale do rzeczy. Macie dla siebie cały przedział. Spędźcie przyjemnie czas. A oto prezent pożegnalny od kolegów. Przyda wam się na kaca.

Kiwnął palcem. Podeszła do nich zgrabna brunetka w filuternym kapelusiku. Podała Anwaldtowi kartkę papieru: „Jestem prezentem od kolegów. Bądź zdrów i wpadnij jeszcze kiedyś do Berlina”.

Anwaldt rozejrzał się i za peronowym kioskiem z lodami i lemoniadą zobaczył roześmiane twarze kolegów strojących głupie miny i wykonujących nieprzyzwoite gesty. Był zakłopotany. Dziewczyna – bynajmniej.

WROCŁAW, PIĄTEK 6 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA WPÓŁ DO SZÓSTEJ PO POŁUDNIU

Dyrektor kryminalny Eberhard Mock przygotowywał się do wyjazdu do Sopotu, gdzie zamierzał spędzić dwutygodniowy urlop. Pociąg odjeżdżał za dwie godziny, nic dziwnego zatem, że w mieszkaniu panował nieopisany bałagan. Żona Mocka czuła się w nim jak ryba w wodzie. Niska i korpulentna blondynka donośnym głosem wydawała służbie krótkie polecenia. Mock siedział znudzony w fotelu i słuchał radia. Właśnie szukał innej fali, gdy zadzwonił telefon.

– Tu rezydencja barona von der Maltena – usłyszał głos kamerdynera Matthiasa. – Pan baron oczekuje pana, Herr Kriminaldirektor, tak szybko, tylko jak jest to możliwe.

Nie przestając szukać radiowej fali, dyrektor kryminalny powiedział spokojnym głosem:

– Słuchaj no, famulusie, jeśli pan baron chce się ze mną widzieć, to niech sam się pofatyguje „tak szybko, jak tylko jest to możliwe”, bo zaraz wyjeżdżam na urlop.

– Spodziewałem się takiej reakcji, Eberhardzie – Mock usłyszał w słuchawce głęboki i zimny głos barona. – Przewidziałem ją, a ponieważ szanuję czas, położyłem obok aparatu pewną wizytówkę z numerem telefonicznym. Wiele trudu kosztowało mnie jej zdobycie. Jeśli natychmiast do mnie nie przyjedziesz, wykręcę ten numer. Chcesz wiedzieć, z kim się połączę?

Mocka przestała nagle interesować muzyka marszowa emitowana w radiu. Przesunął palcem po wierzchu odbiornika i mruknął: – Zaraz będę.

Po kwadransie zajechał na Eichen – Allee. Bez słowa powitania minął stojącego w drzwiach starego, wyprostowanego jak struna kamerdynera Matthiasa i warknął: – Wiem, jak trafić do gabinetu barona!

Gospodarz stał w otwartych drzwiach. Ubrany był w długi, pikowany szlafrok i w skórzane pantofle z jasnej skóry. Rozpięty kołnierzyk koszuli odsłaniał jedwabny fular. Uśmiechał się, lecz jego oczy spoglądały nadzwyczaj ponuro. Szczupła, pobrużdżona twarz płonęła.

– Wielki to dla nas zaszczyt, że ekscelencja raczył się do nas pofatygować – krzywił twarz w błazeńskim uśmiechu. Nagle spoważniał. – Wejdź do środka, usiądź, zapal i nie zadawaj żadnych pytań!

– Zadam jedno – Mock był wyraźnie rozzłoszczony. – Do kogo chciałeś zatelefonować?

– Od tego zacznę. Gdybyś nie przyszedł, zadzwoniłbym do Udo von Woyrscha, szefa SS we Wrocławiu. To szlachcic ze znakomitej rodziny, nawet jakoś skoligacony z von der Maltenami. On z pewnością pomógłby mi dotrzeć do nowego szefa gestapo Ericha Krausa. Wiesz… od tygodnia von Woyrsch jest w znakomitym humorze. Podczas „nocy długich noży” on także wyciągnął swój nóż i zniszczył znienawidzonych wrogów: Helmutha Brucknera, Hansa Paula von Heydenbrecka i innych esamanów. Ojej, a co strasznego stało się z naszym drogim birbantem i pogromcą chłopięcych serc, Edmundem Heinesem! Esesmani zabili go w pięknym bawarskim Bad Wiessee. Wyciągnęli go z łóżka nie byle kogo, wszak samego szefa SA Ernsta Röhma, który chwilę później podzielił los swego ukochanego… A cóż to spotkało naszego kochanego, rubasznego Piontka, że powiesił się w swoim ogrodzie? Podobno pokazano jego umiłowanej żonie kilka fotografii, na których stary Walter ubrany w kugelhaubę uprawia z pewną dziewięciolatką coś, co starożytni nazywali miłością lesbijską. Gdyby się nie zabił, zajęłyby się nim nasze brunatne zuchy z Neudorfstrasse.

Baron, oddany miłośnik Homera, uwielbiał retardacje. Tym razem retardacja był to właściwie wstęp.

– Zadam ci krótkie i treściwe pytanie: czy chcesz, aby Kraus poznał przechowywane przeze mnie dokumenty, które niezbicie dowodzą, że szef Wydziału Kryminalnego był masonem? Odpowiedz „tak” lub „nie”. Wiesz, że ledwie kilkudniowy szef gestapo gorączkowo chce się zasłużyć, aby pokazać swym mocodawcom z Berlina, że ich decyzja personalna była słuszna. Oto mamy w tej chwili w gestapo człowieka, który jest bardziej hitlerowski niż sam Hitler. Czy chcesz, żeby wrocławski Hitler dowiedział się całej prawdy o twojej karierze?

Mock zaczął wiercić się na krześle. Wyborne cygaro nagle nabrało kwaśnego posmaku. Wiedział nieco wcześniej o planowanym ataku na Röhma i jego śląskich adherentów, ale z dziką satysfakcją zakazał swoim ludziom jakichkolwiek interwencji. „Niech się pozabijają te świnie”, powiedział jedynemu człowiekowi z policji, któremu ufał.

Sam zaś z radością dostarczył SS kilka kompromitujących fotografii. Upadek Piontka, Heinesa i Brucknera chciał przywitać szampanem. Ale w chwili wznoszenia w samotności toastu nagle zesztywniała mu ręka. Zrozumiał, że bandyci dokonali czystki między sobą, ale dalej rządzą. I po kilku złych mogą przyjść jeszcze gorsi. Przewidział słusznie: Erich Kraus był najgorszy ze wszystkich znanych mu hitlerowców.

– Nie odpowiadaj, szewczyku z Wałbrzycha, mały karierowiczu, miernoto! Nawet w twoich interpretacjach Horacego była finezja szewskiego kopyta. Ne ultra crepidam. Nie posłuchałeś tej przestrogi i skamlałeś u naszych drzwi. Dla kariery. Wystąpiłeś z loży. Po cichu służyłeś gestapo. Nie pytaj, skąd o tym wiem… Oczywiście to także uczyniłeś dla kariery. Najbardziej jednak przysłużyła się twojej karierze moja córka. Ta sama – pamiętasz? – która kuśtykając biegła ci naprzeciw. Pamiętasz, jak cię lubiła? Witając cię, wołała „drogi panie EM”…

Mock gwałtownie wstał.

– O co ci chodzi? Przecież oddałem ci mordercę. Mów, jak obiecałeś, „krótko i treściwie” i daruj sobie te Cycerońskie popisy!

Von der Malten nie odezwał się, lecz podszedł do biurka i wyjął z szuflady blaszane pudełko po czekoladkach Wienera. Otworzył je i podsunął Mockowi pod nos. Do czerwonego aksamitu przyszpilony był skorpion. Obok leżał niebieski kartonik, na którym wypisane były znane im koptyjskie wersety o śmierci. Pod spodem dopisano po niemiecku: „Twój ból jest jeszcze za mały”. – Znalazłem to w moim gabinecie.

Mock spojrzał na geocentryczny model Ziemi i rzekł znacznie już spokojniej: – Psychopatów nie brakuje. Także w naszym mieście. A na pewno wśród twojej służby – kto mógł się dostać do tak strzeżonej rezydencji?

Baron bawił się nożykiem do przecinania gazet. Nagle odwrócił wzrok do okna. – Chcesz zobaczyć, aby uwierzyć? Naprawdę chcesz ujrzeć dessous mojej córki? Schowałem je. Było w tym pudełku obok skorpiona i tego listu.

Istotnie, Mock przypomniał sobie, że na miejscu zbrodni brakowało bielizny Marietty. Nawet jednemu ze swych ludzi kazał – w związku z tym – sprawdzić wszystkich fetyszystów.

Von der Malten odłożył nożyk i rzekł drżącym z wściekłości głosem:

– Posłuchaj, Mock. Zakatowałem w piwnicy tego dostarczonego mi przez ciebie „mordercę”… Starego, obłąkanego Żyda… Tylko jednego człowieka nienawidzę bardziej od ciebie – prawdziwego mordercy. Mock, uruchomisz wszystkie swoje możliwości i znajdziesz mordercę. Nie… nie… ty sam. Ktoś inny poprowadzi ponowne śledztwo. Ktoś z zewnątrz, kogo nie oplata żadna wrocławska sitwa. Poza tym ty już złapałeś mordercę… Jakże to? Miałbyś znowu go szukać? Straciłbyś jeszcze stanowisko i medal…