Изменить стиль страницы

Dwóch robotników w maskach i przemoczonych ubraniach odsunęło drzwi odskakując na boki. Z przejścia wypełznął niebieskawy obłok podobny do dymu z papierosa, wolno rozpływając się po pomieszczeniu.

— Kompresor! — zawołał Mallet.

Buck włączył silnik. Obłok gazu u wejścia jakby zmalał i po chwili począł cofać się pozostawiając tylko rzedniejące szybko smugi w załamaniach ścian i drzwi.

— Cofa się! Jak mi Bóg miły, cofa się! — zawołał radośnie Cornick i postąpił parę kroków ku drzwiom.

— Pod ścianę! — wrzasnął Mallet. Przyskoczył do Letta i szarpnął go z całych sił ku sobie. Błyskawica przecięła powietrze. Jakiś człowiek w kombinezonie ochronnym wychylił się zza węgła i rzucił tuż za progiem szklaną ampułkę.

Trzask — i na podłodze wykwitł nieduży obłok niebieskiego dymu, wolno wypychany z pomieszczenia tłoczonym przez kompresor powietrzem.

— Naprzód! To tylko gazy trujące! — zawołał John. Nasunął maskę i pierwszy rzucił się ku drzwiom. Strzelił kilkakrotnie i wskoczył do niewielkiej salki. Za nim wbiegł Cornick, Buck i jeszcze kilku robotników.

— Przy ścianach! — komenderował Mallet odsłaniając na chwilę twarz.

Zza zakrętu prowadzącego do schodów wyleciało znów kilka ampułek. Posypały się błyskawice. Wśród trzasku elektrytów rozległy się również pojedyncze strzały z rzadkiej w Celestii broni palnej.

Mallet, który dobiegł już do zakrętu, jakby potknął się i skurczył. Jednocześnie wokół niego wystrzeliły w górę języki ognia.

— Gaz palny — wyszeptał ze zgrozą Lett. Nie zważając na strzały podbiegł do Johna wyciągając z płomieni słaniającego się dowódcę. Na szczęście mokre ubranie nie zdążyło się zająć.

Przywarli do ściany. Buck strzelał raz po raz trzymając w szachu morganowców.

— Trafili cię? — spytał Lett unosząc maskę. Mallet skinął twierdząco głową.

Sytuacja stawała się groźna. Ludzie Morgana strzelali nieprzerwanie zza węgła, odcinając odwrót.

Naraz stało się coś nieoczekiwanego. Od schodów dobiegły odgłosy zamieszania. Zza zakrętu wyskoczył jakiś osobnik w kombinezonie i rzucił się ku drzwiom prowadzącym na 16 poziom. Dogoniły go błyskawice Letta i zwalił się ciężko tuż w progu.

Ze schodów dolatywały jakieś trzaski, szamotania i zdławione okrzyki ludzi. Potem krótka seria strzałów i dwa głuche wybuchy…

Zza węgła znów wyskoczył człowiek w kombinezonie i podnosząc ręce do góry podbiegł do stojących pod ścianą powstańców. Len zmierzył do niego. Człowiek padł na kolana błagając gestami o litość. Buck przyskoczył do klęczącego i zerwał mu maskę z twarzy. Przed nim trząsł się z przerażenia agent Godstona — Both.

Tumult na schodach nie ustawał zdając się zbliżać do osaczonych.

Nagle wśród zgrzytów i trzasków rozległ się potężny, dźwięczący wśród pustych ścian, dobrze wszystkim znany głos Williama Horsedealera:

— Mieszkańcy Celestii! Nie pozwólcie się oszukiwać! Megafony kłamią! Walka trwa! Zwycięstwo jest bliskie!

Mallet z wysiłkiem podniósł rękę i wskazując w kierunku schodów zawołał:

— Buck! Tam Horsedealer! Prędzej!

Murzyn skoczył ku drzwiom i naraz cofnął się gwałtownie.

Dzwoniąc cienkimi łapami o metalowe stopnie posuwał się wolno w dół wielki pająk.

Buck nie widział jeszcze „Łazika”. Choć znał jego wygląd z opowiadań Malleta, jednak nie mógł opanować lęku na widok tego dziwnego przybysza. Cofał się więc krok za krokiem ku Malletowi, wpatrzony z podziwem w „potwora”.

Lecz oto znów rozległ się, tym razem już bliżej, głos Horsedealera:

— Mieszkańcy Celestii, nie wierzcie kłamstwom Morgana. Ja, William Horsedealer, przemawiam do was z prezydenckiej centrali za pośrednictwem Astrobolidu. Astrobolid nie został zniszczony. Pomaga nam. W tej chwili wprowadzamy do walki specjalnie rozpyloną substancję neutralizującą gazy używane przez morganowców! Bernard Kruk żyje. Naprzód do zwycięstwa! Śmiało do walki o wolność wszystkich mieszkańców Celestii, białych i czarnych!

Zza zakrętu wysunęła się błyszcząca kula „głowy” robota. To z jego głośników płynęły słowa transmitowanego przemówienia filozofa.

Partia Powrotu

Stella oparła rozpalone czoło o poręcz krzesła. Chłód metalu zdawał się łagodzić nieznośny ból głowy. Cóż z tego, gdy myśl obracała się wciąż uparcie wokół tamtych strasznych chwil…

Chyba nigdy nie zapomni tego dnia, nie zapomni pochylonej nad nieruchomym ciałem Bera postaci Bradleya, jego bezradnie rozłożonych rąk i wstrząsającego spojrzenia Horsedealera.

— Dlaczego nie zdążyłam ostrzec Bera?

I wtedy właśnie rozsunęły się drzwi wiodące do hallu i wszedł o n. Ujrzała go wówczas po raz pierwszy. Wydał jej się jeszcze wyższy niż był w rzeczywistości, podobnie zresztą jak jego młodszy towarzysz.

Sokolski bez słowa pochylił się nad ciałem zabitego i obrócił je twarzą ku ziemi.

— RK-7! — rzucił do towarzysza. Ten błyskawicznym ruchem otworzył niedużą torbę przewieszoną przez ramię i podał Sokolskiemu maleńki, płaski krążek.

Sokolski ukląkł i przycisnął palcami krążek do szyi zabitego tuż pod potylicą. Rozległ się krótki, przytłumiony syk.

— Kiedy nastąpił zgon? — zapytał Sokolski wstając z klęczek.

— Około sześciu minut temu — odrzekł cicho Bradley.

Wszystko to stało się tak szybko i tak brutalnie wdarło się w przejmującą ciszę śmierci, że Stellę ogarnął nagły gniew na przybyłych.

— Idźcie stąd! — zawołała. — Idźcie! I tak już mu nic nie pomożecie. On przez was zginął! Przez was! — wybuchnęła spazmatycznym płaczem.

Uczuła dotknięcie czyjejś dłoni.

— Uspokój się, dziecko — usłyszała obok siebie głos Horsedealera, który uniósł rękę i począł głaskać ją po włosach.

Szarpnęła się gwałtownie. Zakryła twarz rękami i wybiegła z gabinetu.

Nie pamięta sama, jak znalazła się w swoim pokoju. Długo, długo płakała, jakby chciała wypełnić łzami pustkę, która nagle otworzyła się przed nią.

Potem popadła w jakieś odrętwienie. W półśnie przewijały się przed jej oczami Poplątane, bezładne majaki. Dalekie sceny sprzed tygodni czy lat splatały się w jeden obraz z niedawnymi strasznymi przeżyciami. Widziała patrzące na nią złowrogo oczy ojca i słyszała jego głos: „Zdradziłaś Celestię”. To znowu majaczyła się jej wykrzywiona sadystycznym uśmiechem twarz oprawcy z dyrekcji policji, a w uszy uderzał świst batoga spadającego na obnażone ciało Daisy Brown. Wreszcie tłum, ogromny tłum ludzi dążący gdzieś, nie wiadomo gdzie i przeciw komu… Raz po raz wśród tych splątanych obrazów zjawiała się wysoka postać Bera z zamkniętymi oczyma i krwawą plamą na piersiach. Czuła, jak skóra jej cierpnie, gdy widmo zrodzone w sennym majaku wyciąga ku niej ręce, gdy krok za krokiem zbliża się ku niej… Już, już ma ją pochwycić… Stella otwarła oczy. Nad nią jarzył się blado sufit sypialni. Powoli wracała świadomość rzeczywistości. Od drzwi dochodziło gwałtowne pukanie i zaniepokojony głos Horsedealera:

— Panno Stello! Proszę otworzyć.

Dziewczyna, która jeszcze przed kilku godzinami nie chciała nikogo widzieć, naraz odczuła gwałtowną potrzebę czyjejkolwiek obecności.

Zerwała się szybko z tapczanu i otworzyła drzwi. Na progu stał filozof w towarzystwie smukłego przybysza z Astrobolidu.

Twarz Horsedealera promieniała, a gość uśmiechał się jakoś dziwnie.

Stella poczuła, że znów poczyna ogarniać ją gniew. Z czego oni się cieszą? Już otwierała usta, gdy naraz niespodziewanie przybysz odezwał się swym trochę śpiewnym głosem:

— Przynosimy dobrą nowinę. Zabieg się udał.

— Ber żyje! — zawtórował mu okrzyk Horsedealera. Stella uczuła, że nogi uginają się pod nią.

— Ber? Ber… — wyjąkała.

Osłupienie malujące się na twarzy dziewczyny stropiło przybysza. Teraz dopiero uświadomili sobie, że Stella nie wie nic, co zaszło po jej wyjściu,

— Niech się pani uspokoi — powiedział serdecznie Horsedealer. — I w naszym świecie dzieją się cuda. Cuda prawdziwe, dokonywane przez naukę.

Nie zrozumiała. Oparta o ścianę stała nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Sokolski wziął ją za rękę i lekko uścisnął.