Zaledwie Bernard odłożył słuchawkę — zabrzmiał ponownie sygnał telefonu.
— Jesteś, Lett? Co? Mallet jest w mieszkaniu Greena. Dostaniecie większą ilość broni i maski. Trzeba za wszelką cenę utrzymać 41 poziom. Zaraz dzwonię do dyrekcji policji. Wyślę wam ostatnie rezerwy. I meldujcie. Koniecznie meldujcie.
— Źle jest! — Bernard opadł na fotel. — Morgan wysadził ścianę pomiędzy 42 a 43 poziomem. Cała chmara jego ludzi spycha naszych w dół. Tylko z VII przejścia morganowcy cofnęli się. Cornick trzyma się, ale mu trudno. Co robić?
— Jeśli Green zełgał… — rzucił ponuro Smith.
Znów zadzwonił telefon. Stojący przy biurku Horsedealer pochwycił słuchawkę.
— Tak… To dobrze… Zaraz? Już się łączę. Co? Co mówisz?… Idę tam natychmiast… Tak. Ja sam.
— Na skwerze Greena wybuchła panika — powiedział odkładając słuchawkę. — Są to przeważnie mieszkańcy górnych poziomów z rodzinami, dziećmi… Nie ma chwili do stracenia. Sam tam pójdę. Trzeba ludzi uspokoić. Mallet jest w dyrekcji policji. Kieruje akcją. Green nie kłamał. Mamy broń i maski. — Horsedealer odetchnął z ulgą — A teraz sprawa najważniejsza: natychmiast połącz się z Astrobolidem — zwrócił się do Kruka. — Oni muszą nam przyjść z pomocą…
— Nie puszczę cię samego — zawołał Smith kładąc rękę na ramieniu filozofa. — Idę z tobą. Wyszli pośpiesznie.
Bernard i Dean skierowali się ku ukrytemu przejściu prowadzącemu do archiwum. Ściana rozsunęła się cicho. Ale oto znów zadzwonił telefon.
— Powiedz Schneebergowi, aby połączył się z Astrobolidem — zwrócił się Bernard do przyjaciela. — Ja zaraz przyjdę.
Dzwonił doktor Bradley. Lekarstwa i środki opatrunkowe były na wyczerpaniu. Chorych i rannych przybywało nieustannie.
Skończywszy pośpiesznie rozmowę już miał pójść za Deanem do archiwum, gdy w drzwiach gabinetu stanęła Stella.
Po raz ostatni Bernard widział Stellę owej pamiętnej nocy, gdy wraz z Roche'em przeniósł do jej sypialni wpółprzytomną Daisy. Po zajęciu dyrekcji policji przez powstańców dowiedział się, że dziewczyna powróciła do domu. Zamknęła się jednak w swoim pokoju i dopiero wieczorem poszła odwiedzić Daisy przebywającą w szpitalu Bradleya.
Po powrocie Stella znów nie opuszczała ani na chwilę swego pokoju. Bernard był niemal pewien, że unika spotkania po tym, co stało się tam, w dyrekcji policji. Było mu jej żal. Nie potrafił winić jej o to, że nie zdobyła się na taki hart i siłę jak Daisy. Chciał nawet sam pójść do niej, ale w powodzi wielkich wydarzeń, przeobrażających z godziny na godzinę życie małego świata, jego osobiste sprawy zagubiły się i zeszły na drugi plan.
Teraz ona sama przyszła do niego.
Wiedział, że powinien się śpieszyć, że w centrali czekają na niego Dean, Green i tamci nieznani ludzie. Nie miał jednak siły odejść, przerwać spotkania oczekiwanego od wielu, wielu godzin.
Stella podeszła do biurka i stanęła naprzeciw Bernarda. Uśmiechnął się do niej, ona zaś, nie patrząc mu w oczy, cicho, zmienionym głosem zapytała:
— Ber, czy ci nie przeszkadzam?
— Ależ nie — skłamał, jakby bojąc się urazić dziewczynę tym, że nie ma dla niej czasu. — Nie wiesz sama, jaką mi sprawiłaś radość — dorzucił już zupełnie szczerze.
— Chciałam zapytać… — zawahała się.
— Mów, kochana — powiedział ciepło. — Ja wszystko zrozumiem… Poruszyła się niespokojnie.
— Słuchaj, Ber… Jak myślisz? Czy… Czy to jeszcze długo potrwa?
Bernard odczuł instynktownie, że coś nieuchwytnego stanęło między nimi.
— Walka jest niełatwa — odrzekł usiłując ukryć rozczarowanie. — Ale nie obawiaj się… Wkrótce skończymy z Morganem i zapanuje spokój.
— Tak. Ale…
— Ale co?
— To wszystko jest takie okropne… I ci ludzie… I te aresztowania. Ja myślałam, że to będzie inaczej.
— Przejęłaś się aresztowaniem ojca? Twarz dziewczyny wyrażała obojętność.
— Nie wiem… — odpowiedziała sucho. — Tak widocznie musiało być…
— Ale o co ci chodzi?
Teraz Stella stropiła się. Zdawało się, że sama nie wie.
— No, powiedz? Czy stała ci się jakaś krzywda?
Bernard sądził, że może przywiązanie do ojca i świadomość jego zupełnej klęski wpłynęły tak deprymująco na nastrój dziewczyny.
— Nic. Mnie się nic nie stało. Ja… ja wam pomagałam… — rzuciła nieśmiało.
— Czy tego żałujesz?
— Kiedy… ja nie to chciałam powiedzieć — żachnęła się. — Jak ty możesz tak mówić? Bernard spuścił oczy.
— Nie gniewaj się — powiedział miękko. — Ja wysoko cenię twoje dobre chęci, to, co zrobiłaś dla nas. Uspokój się i wybacz mi to głupie pytanie — prosił patrząc jej w oczy. — Przecież dla ciebie jestem tylko Berem…
— Widzisz — odparła ze smutkiem. — Ja… oczekiwałam czegoś… Ale jakoś… inaczej… Nie spodziewałam się, że to będzie właśnie tak wyglądać. Tak się cieszyłam, że zostałeś prezydentem… A teraz słyszę, że chcesz ustąpić. Czy to prawda?
— Już przekazałem władzę Horsedealerowi.
— Dlaczego? Z Morganem może byś się jakoś dogadał. A ten tłum… Ci czarni… — twarz jej wyrażała niechęć.
— Co ty opowiadasz, Stello!
— Ja nic nie powiedziałam — znów się zmieszała. — Ja rozumiem, że wy chcecie, aby było dobrze i dla tamtych, ale…
— Stello! — powiedział nieco łagodniej. — Musisz jeszcze wiele zrozumieć. To wszystko, co my robimy…
Przerwał w połowie zdania, bo oczy dziewczyny rozszerzyły się panicznym strachem.
— Co ci jest? — zapytał z niepokojem i naraz zorientował się, że dziewczyna patrzy nie na niego, lecz gdzieś poza jego plecy.
Odwrócił się gwałtownie.
W rogu gabinetu stał z elektrytem w ręku Jack Handerson. Za nim czernił się w podłodze czworokąt tajnego przejścia.
Huk wystrzału wstrząsnął powietrzem. Potem rozległ się rozdzierający, rozpaczliwy krzyk Stelli.
Zatłoczony mrowiem skwer Greena kipiał zgiełkiem podnieconych głosów.
Wśród kwietników i fontann, gdzie rozłożyło się na ziemi kilkadziesiąt rodzin — zbiegów z górnych poziomów opanowanych przez Morgana — panował gwałtowny ruch. Ludzie pośpiesznie pakowali swój nędzny dobytek, inni tłoczyli się w przejściach prowadzących na dolne poziomy, zatrzymywani przez nielicznych członków ochotniczej straży powstańczej. O sufit uderzał dźwięk setek rozmów, okrzyków i nawoływań, czyniąc wielką salę skweru Greena podobną do ula pełnego pszczół.
Naraz tłum zakołysał się.
Spośród przycichającego raptownie zgiełku popłynęły nagłą falą od bocznych drzwi okrzyki:
— Idzie filozof! Horsedealer idzie!
— Odmieniony! Odmieniony!…
Postać Horsedealera była bardzo popularna w Celestii: znali go starzy i młodzi. Opowiadano o nim wiele historyjek. Prości ludzie, a zwłaszcza Murzyni, mówili z zabobonnym podziwem o jego mądrości. Jeszcze za czasów Summersona szeptano tu i tam, że gdyby taki miał głos w rządzeniu Celestią, to na pewno nie byłoby ani głodu, ani zbrodnii. I w ogóle potrafiłby zaradzić złu, jakie się panoszy.
W ostatnich miesiącach nie widywano go prawie zupełnie. Ci, którzy się z nim stykali, mówili, że ogromnie wychudł i zmizerniał wskutek uporczywej choroby, że niedowidzi, niedosłyszy — jest u kresu sił. Ten i ów uważał go może za umarłego.
Po odlocie delegacji krążyła wiadomość, że filozof leczy się na Astrobolidzie, ale była ona uważana powszechnie za plotkę. Komunikat o tym, że Horsedealer stanął na czele rządu, wywołał duże poruszenie. Równocześnie na wszystkich poziomach poczęły krążyć pogłoski, iż filozof istotnie musiał przebywać wśród diabłów, bo został „odmieniony”. Prawdopodobnie źródłem tych plotek były nowiny zasłyszane od ludzi, którzy stykali się bezpośrednio z Horsedealerem.
Teraz setki ludzi mogło na własne oczy przekonać się o przemianie, jaka dokonała się w wyglądzie filozofa pod wpływem kilkugodzinnych zabiegów doktora Summerbrocka.
Horsedealer zdawał sobie sprawę ze swej popularności i dlatego, gdy na skwerze Greena wybuchła panika, postanowił natychmiast tam pośpieszyć, aby uspokoić ludzi. Teraz przepychał się przez tłum, witany zewsząd okrzykami radości. Stojący dalej wspinali się na palcach usiłując dojrzeć filozofa.