Umilkł. Przez dłuższą chwilę panowała cisza, tylko od pobliskiego stołu dochodził gwar rozmowy, z której wybijał się tubalny głos Greena, usiłującego zabłysnąć elokwencją wobec Rity.
— Niesłusznie mówisz, że nie jesteś uczonym — rzekł wolno Krawczyk. — Nie ten jest uczonym, kto nosi tytuł profesora, a wiedza jego jest martwa i bezpłodna, ale ten, kto na podstawie swych badań i doświadczeń potrafi poszerzyć wiedzę ludzką o otaczającym świecie. Twój obraz świata, tak bliski prawdziwemu obrazowi, opierał się jednak na jakichś dowodach, choćby najbardziej fragmentarycznych. Powiedz sam…
— Tak, ale…
— Czy istotnie sądzisz, że marzenie to coś… coś przeciwnego nauce? Nieprawda! Nauka to twórczość, a nie ma twórczości bez marzenia. Im bliższe jego są wyniki naszych badań, tym słuszniejsze musiały być jego podstawy, oczywiście ujmując pojęcie marzenia bardzo szeroko. Ale wracając do tematu: doszedłeś więc do wniosku, że ucieczka waszych przodków z Ziemi była błędem?
— Tak! — potwierdził filozof. — I właśnie teraz, gdy poznałem prawdę, nie mogę \y żaden sposób wytłumaczyć sobie, aby ktoś mógł dobrowolnie opuścić tamten świat, szukając czegoś, nie wiadomo czego, wśród pustki kosmicznej. Właściwie: szukając własnej śmierci — dorzucił z gorzkim uśmiechem. — Czy pan wie, że Celestia skazana jest na zagładę?
— Wiem. Wasze zasoby niezbędnych do życia substancji ulegają szybkiemu rozproszeniu. Właśnie dlatego dążyliśmy do spotkania z Celestia, aby wam pomóc…
— …dolecieć do Alfa Centauri?
— To już będzie od was zależało. Możecie również wrócić na Ziemię.
— Tak! Na Ziemię! Dość już pokoleń zmarnowało się w Celestii. Trzeba naprawić tę straszliwą pomyłkę sprzed czterech wieków.
— Czy to była pomyłka?
— Co pan przez to rozumie? — zdziwił się filozof.
— Oczywiście, z punktu widzenia obecnej sytuacji waszego społeczeństwa, ucieczkę Celestii można nazwać pomyłką. Jednak w ówczesnych warunkach krok ten zgodny był z interesami ludzi władających Celestią.
— Jak to?
— Weźmy jako przykład Summersona albo nawet tych dwóch, którzy tam siedzą — wskazał ręką w kierunku Davida i Greena. — Gdyby nie groźba zagłady życia w Celestii, zresztą bardzo odległa, cóż im brakowało do szczęścia?
— Sądzi pan, że oni nie chcieliby wrócić na Ziemię?
— Tego nie twierdzę. Dzisiejszy obraz życia na Ziemi jest niewątpliwie bardzo kuszący, inaczej jednak przedstawiała się sytuacja w końcu XX wieku. Był to okres wielkich napięć i kryzysów.
— Kryzysów? To znaczy?…
— Na Ziemi dokonywały się wówczas wielkie zmiany. Nie był to zresztą jakiś gwałtowny przewrót. Po prostu rosła szybko liczba zautomatyzowanych zakładów wytwórczych zatrudniających na przykład zamiast tysiąca ludzi — kilkudziesięciu, a nawet nieraz kilkuosobowe zespoły kierujące i kontrolujące pracę maszyn. Ten szybki rozwój automatyzacji przy ówczesnym systemie gospodarowania i stosunkach społecznych prowadził w prostej linii do katastrofy ekonomicznej. Trzeba było zmienić system, zmienić zasady gospodarowania i podziału wytworzonych dóbr. W ówczesnym świecie widziano dwie drogi wyjścia: jedna polegała na absolutnej, niczym nie ograniczonej władzy niewielkiej grupy ludzi mających w swych rękach wszystko: maszyny i surowce, administrację państwową i policję, radio i telewizję, film, książki i dzienniki.
— Dzienniki… — powtórzył z przejęciem Horsedealer.
— Ludzie ci mówili, że jedyną drogą uniknięcia katastrofy jest podporządkowanie całego świata jednemu kierowniczemu ośrodkowi. Ten kierowniczy ośrodek mieli właśnie tworzyć oni sami. Ta grupa chciała rządzić innymi ludźmi, nie pytając się tych ludzi, czy chcą, aby myślano i decydowano o wszystkim za nich. Usiłowała ona wmówić ludziom, że nie można inaczej uniknąć kryzysu i chaosu, jak wyrzekając się prawa decydowania o swym losie. Głosiła, że stworzy życie pełne szczęścia i dobrobytu dla wszystkich, gdy w rzeczywistości celem jej było panowanie nad światem, umacnianie swej siły i bogactw kosztem innych członków społeczeństwa, których chciano zmienić w nowoczesnych niewolników. Ale grupie tej nie udało się utrwalić swej władzy nawet we własnym kraju. Ziemia to nie Celestią, zamknięta przed całym światem. Nie na długo mogli zapobiec groźbie kryzysu. Coraz więcej ludzi domagało się reform, które zapewniłyby sprawiedliwy podział wytwarzanych dóbr między wszystkich członków społeczeństwa. Domagało się pełnego współuczestnictwa w tworzeniu i organizowaniu dobrobytu, w decydowaniu we wszystkich sprawach własnej ojczyzny.
— Przepraszam — wtrącił Horsedealer — ale użył pan słów, których nie rozumiem. Co to jest kraj, ojczyzna?…
— Ach, prawda. W Celestii pojęcia te straciły sens. Spróbuję jakoś wytłumaczyć. Krótką chwilę zastanawiał się, wreszcie rzekł:
— Nazywacie Celestię światem. Ma ona dzielnice, poziomy… Filozof kiwnął głową.
— Celestią to jakby Ziemia — ciągnął dalej Krawczyk. — Poszczególne zaś poziomy czy dzielnice, gdyby miały własne rządy, prezydentów itd., można by nazwać krajami. Z tym że na Ziemi występują między krajami, choć nie zawsze, również i różnice językowe.
— Przepraszam. Użył pan znów nie znanego mi słowa. Co to znaczy „językowe”?
— Słusznie. Zapomniałem zupełnie o tym, że w Celestii znany jest tylko język angielski.
— Język angielski?
— Tak nazywa się język, którym w tej chwili rozmawiamy. Język — to znaczy zbiór słów, wyrażeń, określeń i zwrotów, za pomocą których porozumiewamy się między sobą. Na Ziemi obok języka angielskiego istnieje wiele innych języków. PQ prostu tę samą myśl można wyrazić za pośrednictwem innych wyrazów, budowanych inaczej w zdania, inaczej odmienianych itd. Rozumiesz mnie?
— Nie bardzo.
— Dam więc przykład. Zdanie: „Ziemię zamieszkuje 40 miliardów ludzi” powiem w moim języku ojczystym. Słuchaj!
Krawczyk powtórzył to samo zdanie po polsku.
— Zrozumiałeś, co powiedziałem? — zapytał.
— Nie — wyszeptał z ogromnym zdziwieniem filozof. — Ale po cóż tyle tych… języków… Porozumienie między ludźmi mówiącymi różnymi językami musi być bardzo trudne.
— Kiedyś tak było. Dziś już nie. Obecnie na Ziemi niemal każdy człowiek zna przynajmniej pięć języków. W tym obowiązkowo specjalny ogólnoświatowy język, stworzony jeszcze w XX wieku.
— Bardzo to ciekawe — zdziwił się Horsedealer. — Muszę i ja nauczyć się tego ogólnoświatowego języka. Jeśli jeszcze zdążę… — powiedział ze smutkiem.
— Dlaczego tak mówisz? Filozof uśmiechnął się blado.
— Stary jestem. Niedługo już, może nawet w tym roku, rozłożą mnie w zakładach Morgana na substancje proste. A żal byłoby teraz umierać — westchnął. — Teraz…
Krawczyk pokręcił przecząco głową.
— Nie myśl, że nie zdaję sobie sprawy ze stanu twego zdrowia — odparł. — Wiele objawów wskazuje na to, że jest on bardzo poważny. Zostaniesz jednak u nas na jakiś czas i zajmą się tobą nasi lekarze. Przypuszczam, że masz przed sobą jeszcze przynajmniej pięćdziesiąt lat życia.
Słowa te wywarły tak silne wrażenie na starcu, że Andrzej przez chwilę obawiał się, iż filozof zemdleje.
— Pięćdziesiąt lat życia? — wyjąkał wreszcie. — Przecież ja już mam pięćdziesiąt siedem lat. Co pan opowiada? To niemożliwe! Nikt w Celestii nie dożył nigdy siedemdziesięciu lat, a pan mówi o stu siedmiu — pokręcił przecząco głową. — Byłoby cudem, gdybym przeżył jeszcze dwadzieścia.
— W Celestii, i to tej dawnej, tak — odparł Krawczyk. — Na Ziemi przeciętny człowiek żyje sto pięćdziesiąt lat.
— To fantastyczne! To wprost nie do uwierzenia. Czy ludzie zawsze na Ziemi żyli tak długo? — zapytał przychodząc wreszcie nieco do siebie.
— Nie. Jeszcze sześć wieków temu przeciętna długość życia wynosiła niewiele ponad trzydzieści lat. W końcu XX wieku średnia ta podwoiła się, w niektórych zaś, bardziej rozwiniętych krajach przekroczyła siedemdziesiąt pięć lat. Przeciętna ta stale się zwiększa.
— Profesorze! Idziemy zwiedzać Astrobolid. Czy pan zostaje?