— Obłąkani? Filozof skinął głową.
— Ale wróćmy do tematu. Chciałbyś z pewnością wiedzieć, co było na tym skrawku papieru znalezionym w „ślepych magazynach”? Z tego, co dało się tam odczytać, wynikało, że była to część pierwszej strony gazety noszącej tytuł „Nowiny…” Obok tytułu, którego dalszy ciąg był urwany i nie udało się go odnaleźć, znajdowała się data: „Celestia, 17 sierpnia 2007 r.” Poniżej było streszczenie przemówienia jakiegoś człowieka nazwiskiem Sanders, przywódcy partii, którą sprawozdawca nazywał Partią Powrotu. Otóż z dość skąpego fragmentu, pozlepianego z kilku urywków, można było dorozumieć się, że nie chodzi tu o jakąś grupę „sprawiedliwców” usiłującą dorwać się do kluczowych pozycji w Celestii dla „panowania zgodnie z prawem i wskazaniami Biblii”, lecz że tamto ugrupowanie stawiało sobie za główny cel powrót na Ziemię. Słowo „Ziemia” musiało się z pewnością odnosić do Towarzysza Słońca, gdyż w odniesieniu do Celestii, tak jak je dziś stosujemy, nie miałoby sensu. Po drugie: przemawiający powoływał się na to, że jego partia ma większość i potrafi zmusić rząd do odwrócenia biegu, jak się wyraził, „almeralitowej puszki, która nie wiadomo po co i dokąd dąży”. Wreszcie po trzecie i najważniejsze: człowiek ten, żyjący cztery wieki temu, twierdził w swym przemówieniu, że ma nadzieję ujrzeć jeszcze na własne oczy, jak się wyraził, „ziemię Waszyngtona, Lincolna, ujrzeć morza, góry, rzeki i strumienie, kąpać się w jasnych, życiodajnych promieniach Słońca”. Otóż z tego ostatniego zdania wynika jasno, że chodzi tu o powrót na Towarzysza Słońca. Nadto występuje tam pięć słów dla nas niezrozumiałych: Waszyngton, Lincoln, morza, rzeki, góry. Otóż Rosenthalowi udało się ustalić w przybliżeniu znaczenie jednego z nich.
Filozof pochwycił Bernarda za rękę.
— Był to właśnie wyraz, o który pytałeś: „Waszyngton”. Może się trochę zdziwisz, ale słowo to, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie oznacza nazwiska, a przynajmniej nie tylko nazwisko. Jest to nazwa, jak by to określić, nazwa… — Horsedealer zastanawiał się przez chwilę — nazwa skupiska ludzkiego. Tak jakby u nas jakiegoś osobnego poziomu o dużej liczbie mieszkańców. Niestety, brak w naszym słowniku wyrazu dla określenia czegoś zbliżonego do samej Celestii, a nie będącego nią. Nie jest zresztą wykluczone, że słowo to jest jeszcze jedną nazwą Towarzysza Słońca.
— A skąd pan wie, profesorze, że Waszyngton to skupisko ludzkie? — zawołał Bernard. Nie mógł ukryć podniecenia, w jakie wprawiło go opowiadanie filozofa.
— Wśród części jakichś maszyn pogruchotanych siłą eksplozji znalazł Rosenthal trzy tabliczki przymocowane do połamanych ścianek — ciągnął Horsedealer. — Otóż na jednej z nich, obok nazwiska producenta, było umieszczone to słowo, a następnie oznaczenie jakby poziomów czy korytarzy. Na drugiej, podobnej tabliczce również widniało nazwisko producenta i jego adres w Celestii. W ten sposób można przypuszczać, że słowo „Waszyngton” oznaczało coś w rodzaju Celestii; a kojarząc z dziwnym wyznaniem owego Sandersa, iż „chcę zobaczyć ziemię Waszyngtona”, wydaje się to zupełnie jasne. Wreszcie ty sam przed chwilą przyniosłeś jakby trzecie potwierdzenie tezy, umieszczając słowo „Waszyngton” przed datą, a więc podobnie jak w tytule znalezionego dziennika. Wynika stąd, że papier, o którym mówisz, będący dokumentem z 1982 roku, czyli najstarszym dokumentem w Celestii z tych, które znam, pochodzi nie z Celestii, lecz z Towarzysza Słońca. A więc znaczy to, że nie 2406, lecz nieco ponad 400 lat temu… — …opuściliśmy tę planetę — dokończył szeptem Bernard.
— Otóż i pierwsze twoje heretyckie twierdzenie, podważające prawdy zawarte w Biblii. Ale jest i drugie…
Kruk spojrzał zdziwiony na filozofa.
— Jakie?
— Powiedziałeś, że dokument z 1982 roku pochodził z Biura Studiów Wojny Kosmicznej.
— Ależ takiego biura nie ma u nas. Mówiłem tylko, że tam był taki napis.
— Niech i tak będzie. Słusznie mówisz, chłopcze, takiej instytucji nie ma i zdaje się, że mogę cię zapewnić, iż nigdy nie było w Celestii. Ona była na Towarzyszu Słońca, na tamtej Ziemi.
Zamyślił się.
— Wojna w dawnym znaczeniu — ciągnął filozof po chwili milczenia — co dość wyraźnie stwierdza starsze wydanie Biblii, polegała na masowym, jawnym zabijaniu się. Otóż herezja twoja polega na tym, iż twierdzisz, że w Celestii 400 lat temu istniała instytucja służąca sprawom masowego zabijania. A o tym nic Biblia nie mówi.
— Więc to by potwierdzało, że opuściliśmy Towarzysza Słońca cztery wieki temu.
— Oczywiście! Jako konstruktor dobrze rozejrzyj się wokół, zrzuć ze swych oczu bielmo czterech wieków życia pokoleń ludzkich w Celestii, a na pewno będziesz mógł dużo dodać do tego, co powiedziałem.
— Czy jednak cała ta hipoteza nie opiera się na zbyt kruchych podstawach? — nie ustępował Bernard. — Przecież zarówno ów dokument znaleziony w ślepych magazynach mógł być celowo przez kogoś sfałszowany, jak i napis, którego treść panu podałem. Czy są jeszcze jakieś inne dowody?
— Dowodów jest dużo, a raczej było dużo, może nieco mniejszej wagi i mówiących pośrednio, ale mówiących to samo. Podałem ci tylko najważniejszy, gdyż on najwięcej wnosi do sprawy. Reszta tylko go potwierdza w mniej lub więcej konkretny sposób. Co do prawdziwości tego skrawka dziennika, to nie ulega wątpliwości, iż pochodzi z 2007 roku, a przypuszczenie, że wówczas został sfałszowany, wydaje się zupełnie sztuczne i logicznie nie uzasadnione.
— Na czym jednak opiera pan twierdzenie, że ten skrawek papieru pochodzi z okresu eksplozji i wreszcie, że eksplozja nastąpiła w 2007 roku? Przecież papier mógł być podrzucony stosunkowo niedawno.
— Wykluczone! Widzę, że zmuszasz mnie do poruszenia bardzo nieprzyjemnych i ponurych spraw. No dobrze, niech tak będzie — rzekł z westchnieniem. — Otóż badania przeprowadzone w ślepych magazynach wskazywały, że w miejscu, gdzie nastąpiła eksplozja, nie było magazynów, lecz jakaś sterownia czy dyspozytornia, a być może nawet centrala sterowania silnikami. Trudno było ustalić, jakiemu celowi służyła ta centrala, gdyż urządzenie zostało kompletnie zdemolowane wybuchami, a było ono dość precyzyjne. Przewody biegnące w krawędziach ścian odcięto w czasie licznych przebudowań Celestii, tak że nie potrafiliśmy ustalić, do jakich urządzeń biegły.
— A przez podobieństwo szczątków tablic rozdzielczych czy innych urządzeń?
— Otóż były to jakieś inne urządzenia, niepodobne do tych, które dziś znamy. Zresztą… -machnął ręką z rezygnacją — badania zostały przerwane, gdy tylko Rosenthal pokazał znaleziony dokument ówczesnemu prezydentowi. Ale nie to jeszcze jest najciekawsze! Otóż z licznych śladów krwi i drobnych szczątków ciał ludzkich i psich, zachowanych dzięki niskiej temperaturze i brakowi powietrza, wynika, że w chwili eksplozji znajdowało się tam przynajmniej kilkadziesiąt osób. Jeśli się więc zważy, że była to jakaś centrala obsługiwana normalnie przez dwie, trzy osoby, zdarzenie wygląda bardzo tajemniczo. Gazeta znajdowała się prawdopodobnie w kieszeni jakiegoś człowieka, który był rozerwany w czasie eksplozji, na co wskazywały liczne plamy krwi i strzęp materiału, w którym ją znaleziono. Najbardziej ponurą stroną historii jest to, że wiele danych zdaje się wskazywać, iż eksplozja nie była przypadkiem.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał Bernard.
— Był to wystrzelony z zewnątrz, z przestrzeni kosmicznej, pocisk, a ściślej dwa pociski.
— Jak to?
— Mówiły o tym dwie wyrwy — wyjaśnił filozof. — Jedna, mała i okrągła, wskazywała na wlot pocisku z zewnątrz. Pocisk ten przebił pancerz i warstwę uszczelniającą, przeszedł przez komorę z ozonem, przebił warstwę izolacyjną i grubą ścianę wewnętrzną, przebiegł ukosem przez magazyn na 59 poziomie i przebiwszy podłogę między 59 a 58 poziomem wpadł do centrali. Z kolei przebił on ścianę boczną centrali i eksplodował w przyległym magazynie, niszcząc sufity i ściany. Następny pocisk wystrzelony był niemal wprost na poziom 58 i eksplodował w ścianie wewnętrznej powodując trzymetrową wyrwę. Drugi pocisk dokończył dzieła zniszczenia. Wyglądało tak, jakby ktoś celował w centralę i przypuszczając, że nie trafił, wystrzelił drugi pocisk.