Изменить стиль страницы

— Ja nie wierzę, żeby mój ojciec był mordercą!

— To wszystko, co chciałem panu powiedzieć! — odezwał się głos. — Czekaj pan na dalsze instrukcje. Nie potrzebuję chyba dodawać, że każda próba zdrady oznacza śmierć… Od tej chwili będzie pan pod naszą stałą obserwacją.

Światło zgasło raptownie.

Uczuł, że jakieś ręce znów go obezwładniają i okręcają głowę płachtą.

Po kilku minutach znalazł się w windzie, która zjechała w dół.

Wreszcie pozostał sam, oszołomiony i wstrząśnięty niedawnym przeżyciem. Zerwał płachtę z głowy i rozejrzał się wokoło. Nikogo w windzie ani przed windą nie było. Zjechał więc na 57 poziom, gdzie tymczasowo mieściła się klinika rządowa.

Poszedł wprost do kliniki i zadzwonił. Po chwili drzwi rozsunęły się, na progu stanęła pielęgniarka Ellen.

— Jest ojciec?

— Doktor jeszcze nie wrócił.

— A gdzie poszedł?

— Nic wiem… Był tu ktoś z dyrekcji policji…

Jim zachwiał się, jakby na plecy spadł mu jakiś ogromny ciężar.

— Z policji… — powtórzył.

— Tak.

Bez słowa odwrócił się i nie wiedząc sam po co, podążył ku windzie.

Blisko godzinę włóczył się bez celu po zatłoczonych sprzętem i maszynami korytarzach. Był tak zdruzgotany i oszołomiony, że nie zauważył nawet Greena, z którym zderzył się w wąskim przejściu na 72 poziom, gdzie obecnie mieściło się studio telewizyjne.

Przysiadł wreszcie na pustej ławce na skwerze Sandersa i trwał nieruchomo, zatopiony w ponurych myślach.

— A więc przypuszczasz, że Summerson kontaktuje się z kimś? Dlaczego więc nie zastosujesz ostrzejszych środków izolacji? — Bernard nie ukrywał zdziwienia.

— Widzisz — uśmiechnął się Mallet — tu nie chodzi o samego Summersona. Podejrzewamy, że istnieje jakaś organizacja spiskowa. Summerson chyba nie odgrywa tam większej roli. Jednak nici prowadzą do członków jego rządu. Właściwie w tej chwili konkretne dane dotyczą tylko Kuhna, wykluczone jednak, żeby on działał sam.

— Jaki twym zdaniem może być cel tej organizacji? Nie są chyba tacy naiwni, aby myśleli, że uda im się przywrócić dawny porządek?

Mallet machnął niezdecydowanie ręką.

— To nie takie proste. Dane, które mamy, nie wskazują na to, aby próbowano organizować jakąś szerszą sieć. Właściwie wiemy tylko tyle, że Kuhn nadmiernie interesuje się różnymi sprawami technicznymi dotyczącymi budowy Celestii II.

— Co on w tej chwili robi?

— Jest księgowym w biurze aprowizacyjnym. Zajęcie, że tak powiem, nie bardzo związane na przykład z montażem generatorów transpozycyjnych. Szkic tych właśnie urządzeń kupił ponoć Kuhn przedwczoraj za platynowy sygnet od tego pijusa Tomasza Greye, który pracował przy kontroli generatorów.

— Ale na co mu ten szkic? — zdziwił się Kruk.

— Ja też chciałbym to wiedzieć. Ale nie bój się, wkrótce to wyjaśnimy.

— Czy to ma jakiś związek z procesem?

— I tak, i nie. Jedno pewne, że Kuhn utrzymuje kontakt z Summersonem. Zresztą — uśmiechnął się nieznacznie — w tej chwili ich łącznikiem jest Bob Korla, który, oczywiście, trzyma rękę na pulsie. Zdaje się, że jednak coś czują, bo korespondencja w ostatnim czasie stała się bardzo ostrożna i zawoalowana. Ale niewątpliwie działalność ich idzie w wielu kierunkach. Umieją się jednak świetnie maskować. Właściwie zastanawiamy się jeszcze z Willem, czy nie odroczyć procesu, tylko że — zdaje się — oni do tego samego dążą, więc byłoby to taktycznym błędem. Mallet zasępił się.

— Czym się gryziesz? — zapytał Bernard.

— Nie wiem, czy dobrze się stało, że ulegliśmy Willowi i znieśliśmy karę śmierci.

— Nie wolno nam stosować tych samych środków, co „sprawiedliwcy”. Czy śledztwo zakończone? — Bernard zmienił temat.

— Niby tak, ale niektóre sprawy gmatwają się od nowa. Doktor Bradley zeznał, że otrzymał od Summersona rozkaz otrucia ciebie, Roche'a i Daisy wtedy, gdy was przywieziono z zewnątrz. Jestem też przekonany, że to Summerson zamknął drzwi w śluzie. Przecież nic prostszego, jak pojechać windą z archiwum na górę do osi. Natomiast w śledztwie wypiera się wszystkiego, gada jak z kazalnicy, wylicza swe „zasługi”, szeroko rozwodzi się o reformach, które jakoby zamierzał wprowadzić. Kuhn dostarczył „dowodu rzeczowego” w formie zapisków, rzekomo powierzonych mu dla opracowania ostatecznego tekstu na tydzień przed aresztowaniem Summersona. Oczywiście, to robota Kuhna. Czego tam nie ma! Nawet o przyznaniu Murzynom niektórych praw obywatelskich. Nie dość na tym — dla ciebie wysokie odznaczenie i podwyżka pensji. Ach, śmiech bierze… Myśli, że mu to wiele pomoże. Jakby brakowało dowodów…

— Słyszałem — wtrącił Bernard — że zeznania Bradleya są trochę niekonsekwentne. Podobno niektóre potem złagodził, czy w ogóle odwołał…

— Otóż to miałem na myśli mówiąc o kłopotach — zapalił się Mallet. — Wydaje się, że Summerson wzbudza w profesorze paniczny lęk. Przy konfrontacjach stary jąka się jak sztubak. Na przykład Summerson zapiera się, że miał zamiar was otruć. Twierdzi, że polecił Bradleyowi dać wam środek nasenny w trosce o wasz odpoczynek, o szybszy powrót do zdrowia. Wówczas Bradley potwierdził to, tłumacząc swoje zeznanie w ten sposób, że dostał rzeczywiście dyspozycje uśpienia, a tylko znając metody Summersona myślał, że to jest wstęp do późniejszego zlikwidowania. Jak przyszło do podpisywania zeznań, to swoje rzekome przypuszczenie wykreślił. Coś się chyba za tym kryje…

— Czyżby Bradley bał się Summersona jeszcze teraz?

— Wiemy, że szantaż był — a dziś jest na pewno tym bardziej — ulubioną przez Summersona formą przekonywania ludzi, nie wyłączając jego najbliższego otoczenia. Jeśli mógł po tylu latach wywlekać murzyńskie pochodzenie Bradleya i grozić mu gettem…

— Co ty mówisz? — przerwał Bernard. — Przecież doktor Bradley nie ma nic wspólnego z czarnymi.

— Mylisz się — wyjaśnił Mallet. — Archiwum potwierdza zeznania Summersona. Matka Bradleya była Mulatką. To był głośny skandal…

— Ciekawe… — pokręcił głową Bernard. — No, to teraz wyobrażam sobie, jak Summerson — mając taki argument — na nim sobie używał.

Do gabinetu weszła Stella. Pewnym siebie krokiem podeszła do siedzących i zapytała trochę ostro:

— Czy nie przeszkadzam panom?

— Bardzo się cieszę — powitał ją Bernard, choć odczuł niepokój.

Mallet spojrzał na dziewczynę niechętnie i wstał. Nie lubił Stelli pomimo jej czynnego udziału w przygotowaniach do przewrotu. Nie mógł zapomnieć, że jest córką Summersona, do którego żywił nieprzepartą nienawiść.

— Gdyby zaszło coś ważnego — zadzwonię albo przyjdę. Będę w dyrekcji.

Dziewczyna zajęła fotel opróżniony przez Malleta i spokojnym wzrokiem wpatrywała się w Bernarda. Usiadł na poręczy jej fotela i pochylił się nieco do przodu, by spojrzeć jej w oczy.

— No i co? — zagadnął. — Tak bardzo się cieszę, że przyszłaś… — urwał niepewnie. Zapatrzyła się przed siebie. Czyżby odczuwała lęk przed podjęciem ostatecznego kroku?

Ze wzrokiem uczepionym jakiegoś nieokreślonego punktu na równomiernie oświetlonej ścianie, rzuciła szybko, jakby w obawie przed przeciągającym się milczeniem:

— Przyszłam po to, aby ci powiedzieć, że lecę do Alfa Centauri. Tak sobie postanowiłam. Bernard był zaskoczony kategorycznym tonem dziewczyny. Początkowo nie znajdował odpowiedzi. Odradzać? Prosić, żeby zmieniła decyzję?

— Czy załoga Astrobolidu już zgodziła się na to? — zapytał wreszcie.

— Tak — skłamała bez zająknienia. — Wik koniecznie chce mnie zabrać.

Bernard był niemal pewny, że jest inaczej. Przecież Sokolski namawiał go do małżeństwa ze Stellą. Pamiętał też odmowną odpowiedź Krawczyka na weselu Daisy i Deana. Ale rozumiał pobudki dziewczyny. „Tak jej każe duma Summersonów” — pomyślał. W tej chwili uprzytomnił sobie, że rozumie ją tylko dlatego, iż ma głęboko wyryta w pamięci rozmowę z Summersonem po powrocie z wyprawy na płaszcz Celestii.

— To znaczy, że pojedziemy razem? — podstępnie zapytał wiedząc, iż nieoczekiwaną zachcianką dziewczyny kieruje kapryśny afekt do Sokolskiego.