Изменить стиль страницы

— I w ten sposób można przedłużyć życie? — zdziwiła się Stella.

— Właśnie najciekawsze jest to, że w czasie tego snu proces starzenia się zwalnia się ponad dziesięciokrotnie. Zamiast więc stu trzydziestu lat życia, na lot do Alfa Centauri stracimy tylko około trzynastu w każdą stronę, jeśli oczywiście nie okaże się, że z ludźmi jest inaczej niż ze zwierzętami.

— To wszyscy będziecie tak spać? — pytała Stella.

— Wszyscy. Oczywiście nie wszyscy razem, bo choć automaty są niezawodne, jednak zawsze jakoś raźniej, gdy człowiek czuwa — uśmiechnął się.

— Dlaczego w Celestii nikt o tym nie wie? — dziwił się Roche senior. — Przecież to rewelacja! Czy nie można by tak uśpić całej Celestii na dwadzieścia lat?

Krawczyk spoważniał.

— Zastosowanie tej metody na szeroką skalę wobec braku fachowców byłoby bardzo ryzykowne. Nit ukrywamy nic przed wami, ale proszę mi wierzyć, że zbytnie rozgłaszanie tego mogłoby wywołać niepotrzebne poruszenie umysłów. To samo zresztą mówi Horsedealer, który zna tę metodę. Każdy niemal mieszkaniec Celestii ma szansę ujrzenia Ziemi i tak, bez tego środka. Szkoda też życia.

— Jak to: szkoda życia? — zdziwiła się Stella.

— Życie jest tak bogate, daje tak wiele wrażeń, że szkoda każdego przespanego dnia. Na Ziemi ta metoda nigdy nie znajdzie szerszego zastosowania. Któż by chciał marnować czas na sen? Tylko w wyjątkowych warunkach, takich jak obecna ekspedycja międzygwiezdna, można się zgodzić na podobną stratę czasu.

— Wszystko, co pan mówi, jest strasznie ciekawe — powiedziała^ w zamyśleniu Stella. — Jaki jednak ten wasz świat jest inny od naszego.

— Zdaje ci się.

— Czy… czy zabierzecie mnie do Alfa Centauri? — dopiero teraz Stella przypomniała sobie, dlaczego rozpoczęła tę rozmowę.

Astronom zasępił się.

— Po co? — odrzekł pytaniem.

— Bo ja… ja… — jąkała się Stella szukając gwałtownie jakiegoś przekonującego argumentu.

— Po co? — powtórzył Andrzej cicho.

— Bo ja chciałabym zobaczyć Juvente — wyrzuciła płaczliwie.

— Zobaczysz ją za dwadzieścia lat w promieniach słońca. Wasza Juventa to Ziemia — powiedział cicho Krawczyk serdecznym, ojcowskim tonem.

Spisek

Zielone światło lampki kontrolnej zamigotało i zgasło. Jim Bradley nacisnął dźwignię.

— Gotowe. Wszystkie sektory naprzód! — rzucił do mikrofonu.

W kwadratowych okienkach tablicy rozdzielczej poczęły ukazywać się cyfry. — Sektor 3a prędzej!

Na ekranie rysowała się wyraźnie okrągła tarcza Celestii. Światło silnego reflektora załamywało się na uciętych skośnie krawędziach dysku, którego średnica, kiedyś kilometrowa, zmalała już niemal do połowy.

— Sektor 11b wolniej! Tak. Teraz dobrze.

Pierścień złożony z poziomów 44, 45, 46 i 47 ześlizgiwał się powoli z tarczy Celestii jak obręcz zdejmowana z koła.

— Sektor 7a! Nie spóźniajcie się! Uwaga! Trochę wolniej! Teraz dobrze! Gotowe! Obręcz zawisła w przestrzeni. Oddalając się powoli od „kadłuba” Celestii wykonywała jednak wraz z nim jeden obrót na minuty, jakby niewidzialna oś wiązała obie części.

— Rotacja stop!

Z krawędzi pierścienia poczęły wyskakiwać ukośne ogniki i po kilku obrotach odcięta część zatrzymała się.

Jim nacisnął jeden z guzików.

— Halo! Pilot! Można holować! Uwaga! Przełączam na centralę VII. Przesunął niewielką dźwignię i ekran zgasł.

Rozprostował ramiona i uśmiechnął się z zadowoleniem. Za dwie godziny poleci na Celestię II, gdzie Suzy Brown i Władek Kalina kontrolują pracę zespołu uniwerproduktorów. A tam tyle ciekawych rzeczy się dzieje, nie tak jak tu, ta nudna robota z rozcinaniem po kawałku starego pudla.

Zamknął na klucz drzwi centrali i skierował się ku windzie. Po chwili małe drzwiczki dźwigu otworzyły się przed nim.

W tym samym momencie jakaś siła wepchnęła go gwałtownie do środka i ciemna płachta spadła mu na głowę. Szarpnął się usiłując zerwać szmatę, lecz wykręcono mu ręce cło tyłu i tuż nad uchem usłyszał syczący głos:

— Spokojnie, panie Bradley. Tylko spokojnie, a nic się panu nie stanie.

Odczuł słaby wstrząs. Zorientował się, że winda ruszyła. Nowy wstrząs i trzask otwierających się drzwi.

— Naprzód! — padł przyciszony rozkaz.

Wędrówka trwała dość długo i była tak kręta, że młody Bradley stracił zupełnie poczucie kierunku. Trudno było przypuszczać, aby prowadzono go coraz to inną drogą. Prawdopodobnie krążono po niewielkim obszarze dla zdezorientowania Jima.

Wreszcie kazano się Jimowi zatrzymać i jakieś ręce zerwały mu szmatę z głowy. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność.

Naraz zabłysło światło: Jim rozejrzał się wokół. Niewielki pokój wydawał się zupełnie pusty, jedyne drzwi były zamknięte na klucz.

Lecz oto niespodziewanie rozległ się silny, płynący gdzieś z góry głos:

— Panie Bradley! Wiemy, że pan bardzo kocha swego ojca. Niech więc się pan dowie, że grozi mu poważne niebezpieczeństwo.

Głos umilkł na chwilę, jakby ktoś chciał stwierdzić, jakie wrażenie wywrą te słowa.

— Słuchaj pan, panie Bradley! — odezwał się znów głos, tym razem nieco inny, jakby zmieniony. — Chyba pan wic, że w związku z przygotowywanym procesem Edgara Summersona prowadzone jest śledztwo w sprawie zamordowania niejakiego Rosenthala, historyka rządowego i bliskiego przyjaciela Williama Horsedealera?

— Nie wiem nic o tym. I co to mnie w ogóle obchodzi? — oburzył się Jim.

— Powinno pana bardzo obchodzić — rozległ się znów głos, niski i jakby znajomy Jimowi. -Powinno pana obchodzić, gdyż morderstwa tego dokonał pański ojciec.

— Nieprawda! To kłamstwo! — rzucił się Jim.

— Niestety, to prawda. Ale nie obawiaj się pan, Summerson nie wyda pańskiego ojca. Nie wyda pod jednym warunkiem…

— To jest kłamstwo! Nigdy w to nie uwierzę, żeby mój ojciec mógł popełnić zbrodnię!

— Zapytaj go pan o to sam, a zorientujesz się, że to prawda. Tak, panie Bradley. Radzę to panu uczynić, jeśli ma pan wątpliwości.

Przemawiający człowiek widocznie obawiał się, że będzie poznany, bo wyraźnie usiłował zmienić głos. Jim mimo ogromnego wzburzenia spostrzegł to i począł z uwagą wsłuchiwać się w dźwięki płynące z głośnika.

— Słuchaj pan, panie Bradley! Summerson nie zdradzi pańskiego ojca, jeśli wyświadczy nam pan pewną drobną przysługę. Na Celestii II montuje się w tej chwili nowy uniwerproduktor, który za cztery dni ma przystąpić do wytwarzania zewnętrznej aroternowej powłoki. Otóż arotern, jak pan wie, jest końcowym produktem szeregu przemian jądrowych. Takim przedostatnim ogniwem jest mezotem, który ma tego rodzaju właściwości, że przy większym skupieniu, podobnie jak uran 235, ulega gwałtownemu rozpadowi łańcuchowemu. Dlatego też w czasie jego produkcji stosuje się jako pochłaniacze neutronów pręty kadmowe. Otóż drobna przysługa, której od pana żądamy, polega na tym, aby pan wymienił kilka tych prętów na inne, otrzymane od nas. Rozumie pan?

— Aż za dobrze rozumiem! Nigdy tego nie zrobię! — zatrząsł się z oburzenia Jim.

— Nie wątpię, że się pan namyśli. Nic pan przecież nie ryzykuje. Pręty wymieni pan w wyznaczonym terminie, w czasie przerwy w pracy uniwerproduktora. Pański lot na Celestię II nie wzbudzi niczyich podejrzeń, gdyż bywa pan tam często. Odleci pan spokojnie na Celestię i nie ma się pan czym martwić.

— To byłaby zbrodnia.

— Zbrodnia? W każdym razie mniejsza od zamordowania Rosenthala przez pańskiego ojca. Wie pan, że ten uniwerproduktor sterowany jest z odległości i ze względu na wysoką temperaturę i promieniowanie towarzyszące produkcji aroternu nikogo wówczas nie będzie na Celestii II.

— Ale to uniemożliwi nam powrót na Ziemię! Przecież eksplozja ta rozniosłaby w pył całą nową Celestię.

— No, cóż, trudno…

— Ja tego nigdy nie zrobię!

— Niech się pan nad tym dobrze zastanowi. Hańba pańskiego ojca spadnie i na pana. Czy myśli pan, że po ujawnieniu mordercy Rosenthala Horsedealer czy ci ludzie z Astrobolidu będą mieli do jego syna zaufanie?