Jest to wyjątkowo trudna zagadka. Najprościej przyjąć, że przygasanie Proximy trwało tylko parę miesięcy i było tak idealnie równomierne, iż na żadnym etapie drogi podróżnej z dawnej orbity na nową temperatura powierzchni Temy ani się nie podniosła, ani obniżyła poza krytyczną granicę zagłady życia. Ponieważ szybkości przesuwania planety nie można dowolnie regulować, byłby to nieprawdopodobny zbieg okoliczności, że gwałtowne przygasanie Proximy dokładnie zsynchronizowało się z czasem manewru przetoczenia Temy na nowy tor, zależny przecież nie od wykonawców przedsięwzięcia, lecz od praw mechaniki nieba. Natomiast precyzyjne przewidzenie tempa spadku promieniowania gwiazdy nie budzi zastrzeżeń, gdyż mieści się w możliwościach astrofizyki.

Istnieje jeszcze hipoteza wysunięta przez Jaro. Odwraca ona problem sugerując, że Temianie zamiast dostosować swoją akcję do procesów zachodzących na Proximie — sami stymulowali tempo jej przygasania! Trudno się do tego ustosunkować, gdyż nie dysponujemy żadnymi danymi na temat stopnia opanowania tej techniki przez Urpian. W każdym razie od dawna rozważa się ewentualność prac astroinżynieryjnych na taką skalę, dokonywanych przez kosmiczne supercywilizacje. Już w dwudziestym wieku zwracał na taką możliwość uwagę Kardaszew.

Tak czy inaczej, aby nie popaść w absurd, przyjmijmy uproszczone założenie, że Tema całkiem raptownie zmieniła dawny klimat, ciepły na półkuli wiecznego dnia — na surowy i bardzo niezrównoważony wskutek olbrzymich amplitud temperatury. Nawet w tym najkorzystniejszym, wyimaginowanym przypadku, wszelkie znaki na ziemi i niebie musiałyby wtedy wskazywać, że dzieje tutejszego życia dobiegają kresu — jak po wojnie atomowej. Bo cóż miało szansę przetrwania? Pewne bakterie i pierwotniaki, trochę glonów, porostów, niewiele roślin wyższych, a spośród zwierząt wielokomórkowych — najłatwiej chyba mieszkańcy mórz, ale też nieliczni, bo śródlądowe morza dawnej Temy były płytkie i przypuszczalnie ciepłe aż do dna. Również przy dodatkowym założeniu, iż dobroczyńcy globu podjęli niezwłoczną akcję ratowniczą na olbrzymią skalę — należało się spodziewać, że większość gatunków zwierząt i roślin przepadnie w najwcześniejszej fazie kataklizmu; niektóre — już w pierwszą mroźną noc.

A stało się inaczej! — Allan urwał na chwilę, dla podkreślenia wagi tego stwierdzenia. — Rozpatrując zmianę klimatu Temy sprzed 1980 lat przypuszczaliśmy, że jej biosfera musiała być wówczas znacznie bardziej zróżnicowana od ziemskiej, a to, co zastaliśmy, stanowi — pod względem liczby gatunków — podzwonne minionej świetności. Ilościowa ocena problemu była w gestii paleontologii. Należało ustalić, choćby w dużym przybliżeniu, procent gatunków fauny i flory, jakie przepadły w minionych dwóch tysiącach lat, a zwłaszcza w pierv„zym wieku po katastrofie. Zadania tego podjął się Renę z Hengiem. Wyr k wprawił nas w zakłopotanie. Spodziewaliśmy się, że na wykresie wymie^ 'ma gatunków zaznaczy się dwadzieścia wieków temu stromy skok. Tymczasepi te” rajwiększy wstrząs — w postaci zagłady również niektórych gałęzi drzewa ewolucji — w ogóle się tam nie ujawnił. Innymi słowy, kataklizmu biosfery nie było. Był tylko kataklizm astronomiczny.

Objąwszy natomiast tymi samymi badaniami wcześniejszą epokę, dało się wykryć wprawdzie niewielki, ale stanowczo wykraczający poza błąd statystyczny, wzrost wymieralności gatunków z początkiem „epoki lodowcowej” sprzed osiemnastu tysięcy lat. Dotyczył on przede wszystkim flory z obszarów położonych najbliżej terminatora, a ponadto tutejszych kręgowców, zwłaszcza form najmasywniejszych. Wydarzenie to można datować metodami: paleontologiczną i geologiczną — otrzymując zbliżony wynik. Znaczy to, że sto osiemdziesiąt wieków temu tutejsza przyroda rządziła się sama i żaden dobroczyńca z zewnątrz nie stawał w jej obronie.

Zaczynając od „cudu” wygaśnięcia zarazy porostów, po nitce do kłębka doszliśmy do wydarzeń sprzed dwudziestu wieków, by ustalić ponad wszelką wątpliwość, że ówczesne uratowanie temiańskiej biosfery nie dokonało iię samo. Tam natrafiliśmy na „cud” pierwszy, imponujący rozmachem i zasięgiem. Wtedy właśnie rozpoczęła się historyczna misja sprawowania przez Urpian opieki nad tutejszą przyrodą. Choć skutki tych zabiegów poznajemy dość przypadkowo, odsłaniając na wyrywki poszczególne ich ogniwa — wszystkie one zazębiają się i znakomicie mieszczą w spójnym obrazie całości. Dziś możemy stwierdzić z całą stanowczością, że „beczułki”, o których tu już mówiłem, są tworem sztucznym: celem ich kreacji było zahartowanie flory do surowych warunków nowego klimatu Temy. Narzędziem pomocniczym — tak samo sztuczny, towarzyszący im bakteriofag TE-112. Kiedy uległ niebezpiecznej mutacji, ich twórcy — a może zaprogramowane przez nich urządzenia? — widocznie doszli do wniosku, że wytworzona mrozoodporność roślin nie jest najwyższej próby, skoro lada czynnik zewnętrzny może jej zagrozić. Nie powtórzyli więc metody zastosowanej poprzednio, lecz woleli tę mrozoodporność utrwalić genetycznie.

Istnieje podejrzenie — ciągnął Allan — że w podobny sposób zadbali o faunę. Jesteśmy w trakcie zbierania dowodów — genetycznych, embrionalnych, fizjologicznych, paleontologicznych. Sposób przeprowadzenia tych wszystkich zmian, subtelnych pod względem metod, a bardzo radykalnych w skutkach, świadczy o górowaniu nauki urpiańskiej nad naszą. O ich technice biokreacji nie wiemy nic. Bardzo trudno sobie wyobrazić sposoby stymulowania konkretnych usprawnień w żywych ustrojach, kiedy chodzi o nieprzeliczoną liczbę osobników — roślin i zwierząt — poddawanych tym zabiegom.

Nie tylko te sprawy pozostają niejasne. Mnóstwo pytań bez odpowiedzi nasuwa burzliwy charakter zmian zaraz po przekształceniu Temy, planety zahamowanej, w glob o pogmatwanych relacjach dnia i nocy, a więc przede wszystkim nasłonecznienia. W apastronie Proxima świeci bowiem trzydzieści sześć razy słabiej niż w periastronie. Dlaczego na przykład stopienie ogromnego pierścienia lodowców, z pewnością sztucznie przyspieszone, nie wywołało ogólnoplanetarnego potopu, zanim te masy wód utworzyły dzisiejsze oceany?

Dla wszelkiego życia na Temie był to okres najcięższej próby. Wyszło z niej zwycięsko, lecz dzięki jakim troskom i pielęgnacyjnym zabiegom technicznym ze strony Urpian! Snujemy rozmaite domniemania, jak to się odbywało, ale przeważnie błądzimy w nich po omacku, gdyż były owocem obcego geniuszu. Pięciokąty, które z początku tak nas zachwyciły, wcale nie są szczytowym osiągnięciem tego eposu. To prawda, że bez nich nie przetrwaliby ani Temidzi, ani mnóstwo gatunków zwierząt i roślin. Ale tak jest dziś. A nas najbardziej zdumiewa poradzenie sobie z tamtą epoką przejściową, kiedy rodził się nowy świat; kiedy wszystko było kruche, niestabilne, a los temiańskiego życia wisiał na włosku.

Renę przypuszcza, że plan uratowania biosfery musiał być nie tylko opracowany, lecz także zrealizowany już przed skierowaniem Temy na nową orbitę. Dotyczy to nie tylko oaz ciepła, początkowo przegrzanych, do których we właściwym momencie dało się wprowadzić uchodźców przed dokuczliwym zimnem. Pierwszym etapem mogło być jednak stworzenie ogromnych wiwariów zoobotanicznych, które pomieściły przedstawicieli prawie całej flory i fauny, a nadto oczywiście Temidów. Być może echa tych działań zawiera temidzki mit o „boskiej-nieboskiej grocie”. Takie wiwaria, przypominające biblijną arkę Noego, umożliwiałyby pełną kontrolę hodowlano-adaptacyjną, stwarzając znakomitą szansę do przeprowadzenia wszelkich modyfikacji organizmów, przede wszystkim genetycznych. Jednak jak dotąd nie znaleźliśmy żadnych śladów takich urządzeń.

Im lepiej poznajemy Temę, tym bardziej podziwiamy geniusz Urpian, ich przenikliwość oraz skuteczność dokonywanych przedsięwzięć. Niestety, o nich samych mamy dotąd bardzo ubogie i fragmentaryczne informacje, zwłaszcza w porównaniu z tym, co wiemy już o Temidach.

Najbardziej skąpe dane dotyczą ewolucji. Zarówno podziemna wyprawa Igora i Suzy, meldunki przesyłane przez Mary z Dżdżownicy II, jak i późniejsze poszukiwania Renego — nie dostarczyły żadnych materiałów paleontologicznych, które umożliwiłyby nakreślenie drogi rozwoju tych istot, stojących niewątpliwie na szczeblu przynajmniej równym człowiekowi. Niemniej Renę wspólnie z Korą skonstruował hipotezę opartą o^ anatomiczne cechy Urpian oraz dane, dotyczące warunków panujących na Urpie w okresie ostatnich dwóch milionów lat. Pewne światło zdaje się rzucać na te zagadnienia obraz znaleziony przed tygodniem w jednym z miast podziemnych. Przedstawia on krajobraz górski porosły gęstymi krzakami, przy czym na pierwszym planie widać jakby wejście do pieczary, przed którą stał nagi Urpianin, trzymający w ręku długą, zakrzywioną gałąź. Budową zewnętrzną różni się nieco od postaci z obrazów przedstawiających cywilizację urpiańską. Na wyciąganie jednak daleko idących wniosków jest za wcześnie. Artyści urpiańscy nie zawsze przestrzegali zasad realizmu w sztuce, a przede wszystkim ujawniali pewną tendencję do karykaturo wania postaci „ludzkich”.