Изменить стиль страницы

Tak czy inaczej z ostateczną decyzją w sprawie pomocy Urpian należałoby poczekać do powrotu międzygwiezdnego statku we wrześniu dwa tysiące pięćset sześćdziesiąte- go szóstego roku, a tymczasem czas naglił i przygotowania do akcji przesiedleńczej musiały być niezwłocznie podjęte. W rachubę wchodziły tylko Mars i Wenus.

Na Marsie, w gruncie rzeczy łatwiejszym do skolonizowania, brakowało bazy dla takich poczynań: istniały tam tylko placówki badawcze z nielicznymi, często zmieniającymi się załogami. Wenus natomiast pokrywały dość liczne ośrodki naukowe; niektóre miały już parusetletnią tradycję. W ostatnich dziesiątkach lat kilkanaście spośród nich przekształciło się w niewielkie osady, nabierając charakteru kolonizacyjnego, choć na małą skalę. Najczęściej byty to okręty, hermetycznie odizolowane od otoczenia i swobodnie pływające po oceanie, który zalewał ponad dziewięćdziesiąt osiem procent powierzchni planety. Powstała konieczność sztucznej klimatyzacji siedzib, ich zupełnego odcięcia od świata zewnętrznego, jak również stworzenia od podstaw wielu gałęzi przemysłu, a szczególnie produkcji żywności syntetycznej. Tamtejsza przyroda nie dostarcza bowiem żadnych produktów bezpośrednio nadających się do spożycia.

— Nie przesądzając, czy uda się uchronić Ziemię dla ludzi, w związku z niebezpiecznym już stężeniem promieniotwórczości powietrza, przystąpiono do ewakuacji dzieci. Obawa przed genetycznymi zmianami wywołanymi radioaktywnością kazała chronić ludzkość przed degeneracją przyszłych pokoleń.

Tego dnia z kosmodromowego lotniska Warszawy miało odlecieć trzydzieści okrętów przestrzeni. Każdy z nich zabierał osiem tysięcy dzieci. Kilkuset inspektorów z Komitetu Obrony Ludzkości krzątało się po tym wielkim porcie komunikacji międzyplanetarnej. Podstawowym ich zadaniem było nie dopuścić do przeniesienia silikoków na Wenus, gdyż w skwarnym klimacie miałyby ułatwiony rozwój. Zdawano sobie w pełni sprawę, że zakażenie Wenus krzemowcami — wobec niemożności szybkiego stworzenia tam odpowiednio potężnej bazy technicznej do pokonania ich — kazałoby zrezygnować z tej planety jako schronienia dla uciekinierów z Ziemi. Pozostawałby Mars, na którym nie poczyniono dotąd żadnych przygotowań imigracyjnych.

Bernard Kruk podszedł do niewielkiej, lśniącej rakiety, która właśnie wylądowała. Wysiadł z niej mężczyzna w podeszłym wieku, o bujnej siwej czuprynie. Był to Tom Mallet, członek Najwyższego Kongresu Federacji Amerykańskiej, obecnie jeden z przywódców Światowego Komitetu Obrony Ludzkości.

Przeszli parę kroków w milczeniu. Potem Bernard zaczął składać sprawozdanie ze stanu przygotowań ewakuacyjnych.

Tom zatroskanym wzrokiem patrzył przed siebie.

— Uzgodniłem z Rem — powiedział matowym głosem — że wszystkie, nawet prowizoryczne pola lądowań statków na Wenus zostaną również zdezynfekowane kwasem RARC. W połączeniu z absolutną sterylnością tego lotniska oraz samych kosmodromów powinno to być należytym zabezpieczeniem.

— Tym bardziej — dorzucił Bernard — że na razie cała Europa jest obszarem czystym.

— Jak długo? — retorycznie zapytał Tom. — Na Półwyspie Pirenejskim już dwukrotnie pojawiły się silikoki zawleczone z Tunisu. Tylko szczęśliwe wykrycie ich już we wstępnym stadium zaatakowania niewielkich skrawków ziemi do głębokości kilkudziesięciu centymetrów pozwoliło zdusić w zarodku te niebezpieczne ogniska— zresztą nakładem olbrzymich środków.

Tom wciągnął głęboki oddech i kontynuował:

— Pomimo wszystkich — dokuczliwych zresztą — zarządzeń ograniczających ruch ludności, pomimo profilaktycznej dezynfekcji pasów nadbrzeżnych oraz środków transportu, któż zaręczy, że jutro silikoki nie pojawią się znowu gdzieś w Europie w takiej ilości, że nie zdołamy powstrzymać ich naporu? A jeśli to przekleństwo przyjdzie ze wschodu? Ognisko, które od Bajkału rozprzestrzeniało się na środkową Syberię, zostało wprawdzie zlokalizowane, lecz nie wiemy, na jak długo. Jest ono wyjątkowo zaborcze i przeżera ziemię na znaczną głębokość. Obecnie stosowane środki tu nie pomogą.

Tom zasępił się. Pionowe bruzdy ostrzej niż zwykle pożłobiły jego wysokie czoło, a duże czarne oczy wyrażały bezsilną boleść. Zdawało się, ze chce coś powiedzieć, ale się waha. Wreszcie dał upust temu, co go tak nurtowało.

— Widzisz, Ber — powiedział serdecznie — to, co ci powiem, dowodzi słabości, ale człowiek nie może być zawsze silny. Czasami łamie się jak skrzywdzone dziecko. Albo jak starzec — dodał z wysiłkiem. — Jestem stary. Przeżyłem wspaniałe rzeczy i żałuję, że doczekałem tego roku; że nie umarłem w spokoju. Właściwie powinienem odpędzać takie myśli, bo jestem potrzebny. Ale, niestety, tak jest…

— To zresztą nieważne — ciągnął po chwili. — Prawie sto czterdzieści lat temu jako trzynastoletni chłopak mieszkałem w Celestii. Jak potrafiłem, pomagałem twemu pradziadowi, także Bernardowi Krukowi, w walce o udaremnienie zniszczenia statku lecącego z Ziemi, który niósł nam wolność.

Dwadzieścia lat później stanąłem na Ziemi. Blask słońca raził mnie w oczy. Błękit nieba zachwycał najpiękniejszą barwą, jaką mógłbym wymarzyć. Sunące po nim obłoki, nigdy takie same, były wtedy i są dla mnie do dziś tworem niezrównanego artyzmu przyrody. Potem porwało mnie i bez reszty pochłonęło życie pod tym niebem. Brałem w nim udział bujny i namiętny, chyba mocniej i głębiej ceniąc sobie to, co stworzyła ludzkość, gdyż nie urodziłem się na Ziemi. Doczekałem bardzo późnych lat. Ale czyżbym po to ich doczekał, by teraz patrzeć na agonię ludzkiego świata? Patrzeć na zniszczenia ogarniające lądy i morza, patrzeć na postępującą zagładę, której nie potrafimy opanować?

Ta rozpacz starego człowieka, jednego z przywódców ludzkości, wywarła wstrząsające wrażenie na Bernardzie. Wydało mu się nagle, że sam jest zbyt mało czynny, że nie daje z siebie wszystkiego w tej powszechnej walce o życie, pełnej poświęceń i determinacji. Długo patrzył na przyjaciela swego pradziadka, na Toma Malleta, którego droga do ojczyzny wiodła poprzez setki miliardów kilometrów kosmicznej pustki.

Rzucił tylko:

— Doczekasz zwycięstwa.

Zastanowił się przez chwilę, czy powiedział to serio. Czy nie posunął się do taniego pocieszenia bez pokrycia. Ale na sprostowanie było za późno. A Mallet milczał z jakimś nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Spojrzawszy przypadkowo na ścianę kosmoportu Bernard drgnął.

20 lipca 2565 roku.

Świetlne cyfry wiecznego kalendarza przypominały mu to, czego i tak nie był w stanie zapomnieć.

— Rok temu… — w roztargnieniu powiedział głośno do siebie.

— Co takiego? — spytał szczebiotliwy głosik tuż za nim. Mała jasna główka zadarta do góry dopominała się odpowiedzi.

— Powtórz! — nalegała dziewczynka. — Nie chcesz? To ja sama powtórzę: „Rok temu” — wysylabizowała trochę śmiesznie. Może chciała naśladować jego głos, ale nic z tego nie wyszło.

— Powiedz, co było rok temu — dopominał się w dalszym ciągu ośmioletni brzdąc. Bernard zbierał myśli.

— Dobrze. Zaraz ci powiem — rzucił obiecująco.

Rok temu stało się bardzo wiele… Jak miał to wyjaśnić dziecku? Z pewnością pamiętała, tylko nie mogła wiedzieć, że akurat dziś upływa rok. Wszystko rozumne na Ziemi pamiętało i musiało pamiętać o tamtym. Ona także przeżywała to z całą ludzkością — po swojemu, w swoim dziecięcym wymiarze.

A Bernard? Także widział to po swojemu… Każdy człowiek widzi właśnie po swojemu każdą rzecz. Skrzydła nienaturalnej zorzy, która oblała rumieńcem ostatnią noc jego i Silvy. Później lot… Zatruta rzeka… Śmierć i nadzieja zmartwychwstania. I druga śmierć Silvy.

— Widzisz… — zaczął z wahaniem — rok temu na Antarktydzie wybuchły wulkany, zatrzęsła się ziemia, powietrze było pełne dymu i kurzu. Potem zrobiło się bardzo gorąco i duszno, lunety ulewne deszcze, popłynęły błotniste rzeki. Już w pierwszych dniach katastrofy zginęło mnóstwo ludzi. Potem wiesz, co było…

— Potem na całym świecie zaczęło się dziać bardzo źle — wyrecytowała dziewczynka tak, jakby odpowiadała w czasie lekcji na zadane pytanie. Przez chwilę myślała, potem rzuciła z zaciekawieniem: