Изменить стиль страницы

Spojrzał na przyrządy. Łazik sprawiał się bez zarzutu. Właśnie opuszczał rezerwat. W tych warunkach za pół godziny powinien być przy Silvie. Bernard wyobrażał sobie, jak z oddalenia czterystu kilkudziesięciu kilometrów ułoży ją delikatnie na elastycznych noszach, dostosowanych do tego typu transportu powietrznego. Później wzbije się ostrożnie w powietrze i dowiezie Silvę w miejsce na razie bezpieczne, gdzie czeka ją powrót do życia.

Nagle skroś obrazu przebiegło kilka błysków. Bernard zadrżał z niepokoju. Zakłócenia nabrały żywiołowego charakteru: ekran upstrzyły drgające błyski. Przyrządy stwierdzały, że łazik tylko sporadycznie odbiera polecenia. Potem ekran pokryła mleczna mgła, a robot nie reagował na żadne rozkazy.

Zagubienie radiozwiadowcy wstrząsnęło Bernardem do głębi. Ale fakt, że odmówił on posłuszeństwa w terenie zdawałoby się nie narażonym na przerwanie łączności radiowej, kazał mu wnikliwiej rozpatrzeć przyczyny jonizacji atmosfery. Wydawało się naturalne, że jest ona związana z radioaktywnością popiołu wulkanicznego. W takim razie jonizacja musiała być wydatniejsza na tych obszarach, gdzie wiatr przypędzał wulkaniczne chmury aniżeli tam, gdzie promieniowały tylko pyły uprzednio osadzone na powierzchni gruntu.

Bernard połączył się z zespołem uczonych i polecił zbadanie tej zagadki. Natychmiast skorzystano z łazików, które znajdowały się w drodze po rannych i zabłąkanych; rozkazano robotom pobierać próbki powietrza oraz pyłu osadzonego na ziemi.

Już wstępna analiza danych dała odpowiedź zaskakującą. Okazało się bowiem, że delikatny pył, zawarty w próbkach silnie zanieczyszczonego powietrza z wysokości kilku set metrów, nie wykazywał absolutnie zadniej radioaktywności. Natomiast popiół już osadzony na ziemi był wtórnie promieniotwórczy. Nasuwało to przypuszczenie, że promieniuje stały grunt i powierzchniowe warstwy skalne. Próbki geologiczne pobrane za pomocą płytkich sond potwierdziły ten stan rzeczy. Minerały leżące najwyżej zawierały znaczne domieszki pierwiastków promieniotwórczych rodziny uranu i toru oraz pochodnych produktów tych substancji. Radioaktywność szybko malała w miarę zagłębiania się sond. Czterdzieści metrów pod powierzchnią nie było już śladów promieniotwórczości. Dotyczyło to wszystkich rodzajów skat, nawet granitu, z którego, począwszy od dwudziestego pierwszego wieku, uzyskiwano uran na skalę przemysłową.

Co dziwniejsze, głębiej położone warstwy zostały w wyniku procesów na razie nie zbadanych całkowicie wyjałowione z promieniotwórczych substancji. Jakiś nie znany czynnik wypchnął je ku powierzchni, powodując skażenie terenu. Kombinat myślowy w Biegunie Południowym dostał z kolei i tę zagadkę do rozwiązania. Co spowodowało wypieranie atomów pierwiastków promieniotwórczych z warstw głębszych na powierzchnię, z tak żelazną konsekwencją i oszałamiającą szybkością?

Bernard zdawał sobie sprawę, że nadzieja uratowania Silvy bardzo zmalała. Wprawdzie wiedziano, że łazik, który miał ścisłe instrukcje, samodzielnie leci ku wskazanemu miejscu i, jeśli nieprzewidziane przeszkody nie udaremnią mu tego, ułoży Silvę na noszach i przywiezie ją. Niestety, owe nieprzewidziane przeszkody mogły być tak różnorodne, że wystąpienie ich było bardzo prawdopodobne.

Skażenie terenu mogło udaremnić łazikowi wszelką orientację: mógł też zostać zaskoczony przez niszczący udar sejsmiczny.

Bernard rozważał w najwyższym zdenerwowaniu tę dramatyczną sytuację. Nie rozporządzał w tej chwili żadnym odpowiednim pojazdem. Wprawdzie spodziewano się przylotu kilku mniejszych i większych statków, ale czekały na nie tysiące ludzi zagrożonych w miastach, letniskowych osiedlach i przygodnych biwakach lub zaskoczonych w drodze przez wrogie żywioły. Ich wołanie o ratunek odbijało się o ziemię i niebo na różnych zakresach fal radiowych. A celem tych wezwań był właśnie on. Kierował wielką akcją ratowniczą, pierwszą za swojego pokolenia, a nawet pierwszą od bardzo dawnych czasów — od kiedy ludzie zaprzestali wojen. Czy Silva — sama jedna, bezbronna, porażona śmiercią — mogła w tej sytuacji być głównym przedmiotem troski Bernarda, chociaż pozostawała nim w jego sercu?…

Gdy statek z grupką ludzi wyratowanych z jakiegoś płonącego miasta oznajmił swe przybycie. Bernard przeżył ostatnią, najcięższą próbę. Przerzucił pospiesznie stos raportów i wydobył jeden, odłożył go, pomyślał, przejrzał nerwowo dalsze, aż wzrok jego spoczął na meldunku z okolic Ziemi Galileusza. Wycieczka trzydzieściorga dzieci wraz z wychowawcą pozostała w silnie zagrożonym terenie.

Bernard spojrzał raz jeszcze na odłożoną kartkę, ale dołączył ją do reszty i polecił pilotowi udać się po dzieci, podając dokładne współrzędne ich miejsca pobytu.

Chociaż Biegun Południowy trzymał się jeszcze i poza uciążliwym skwarem nie było tu niepokojących zjawisk przyrodniczych, naukowcy skupieni w Instytucie Ochrony Człowieka stanęli w obliczu nowych, jeszcze bardziej niepokojących faktów.

Wszystko zaczęło się od nadziei, ba! — prawie pewności uratowania Silvy. Bernard aż zadrżał z wrażenia usłyszawszy sygnał łazika wysłanego po dziewczynę. Radiozwia-dowca meldował, że wykonał zadanie, zabrał Silvę i zbliża się z nią do bazy. Powinien przybyć za dwadzieścia minut. Gdy nadeszła wiadomość o wylądowaniu robota, Bernard był przekonany, że Silva ocalała.

Tym okrutniejszym ciosem była dla niego wiadomość, że łazik przywiózł trupa dziewczyny, której już nic nie zdoła przywrócić życiu. Boleść po utracie ukochanej nie mogła jednak przysłonić niepojętych okoliczności, jakie towarzyszyły tej śmierci. Przeprowadzona przez lekarza sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci biologicznej była wysoka temperatura ciała. Jeszcze teraz wynosiła ona czterdzieści siedem stopni, czyli znacznie przekraczała temperaturę powietrza. Powód tego szokującego zjawiska pozostawał nie wyjaśniony. Brak śladów ognia na ubraniu wykluczał możliwość pożaru. Zapisy warunków atmosferycznych na trasie lotu upewniały, iż temperatura powietrza nie przekroczyła czterdziestu jeden stopni. Wyższa była natomiast wewnętrzna ciepłota organizmu — i to jeszcze wiele godzin po śmierci. A więc Bernard nie pomylił się, mówiąc o rozgrzaniu ciała już w stanie śmierci klinicznej.

Dalsze godziny poważnie skomplikowały sytuację. Żywiołowa ulewa, połączona z niesamowitym nasileniem piorunów, przypominająca najgwałtowniejsze tropikalne burze, nie ustawała ani na chwilę, a meldunki z terenu wskazywały, że zasięgiem swym ogarnęła znaczną część kontynentu. Spienione potoki brudnej wody, aż gęstej od zanieczyszczeń produktami wulkanicznymi, wiązały spęczniało niebo z ziemią, na której działo się coraz gorzej.

Łączność radiowa była z minuty na minutę coraz bardziej ograniczona. Kosmiczne stacje przesyłowe nie mogły już sprostać zadaniom. Zaznaczone barwnie na specjalnej mapie wielkiego monitora obszary radiowo nieczynne rozszerzały się zastraszająco. Trzecia część Antarktydy, świecąca wiśniową czerwienią, była niema na wszystkich zakresach fal. Powleczone żółto regiony utrudnionego odbioru radiowego obejmowały jeszcze rozleglejsze krainy. Co gorsza, zielony obszar wokół Bieguna Południowego kurczył się zastraszająco, aż wreszcie pochłonęła go żółtość, a potem czerwień. Biegun Południowy tracił łączność radiową ze światem i korzystano już niemal wyłącznie z pomocy rakiet pocztowych.

Bernard wysilał się jak mógł, odbierał komunikaty o sytuacji i przekazywał je tam, gdzie były najniezbędniejsze. Wspierał go w tym Franek, lecz coraz częściej dane docierały w strzępach, więc trudno było na nich polegać. Obaj zdawali sobie sprawę, że wkrótce zarówno nasłuch, jak nadawanie będą bezcelowe.

Tymczasem szczególne poruszenie wywołała wiadomość, że lekarz dyżurny instytutu, który dokonał sekcji zwłok Silvy, zapadł na tę samą chorobę. Podejrzewając dużą jej zaraźliwość, zakazał wstępu do jednego z mniej używanych pomieszczeń, które zamie-nił w szpitalną separatkę dla siebie. Tłumaczył, że korzysta z najlepszego zautomatyzowanego sprzętu diagnostycznego i terapeutycznego, a izolacja jest jedyną gwarancją, że choroba się nie rozprzestrzeni. Co godzinę przekazywał też własne spostrzeżenia.