O Ewce przychodziło jej nieraz myśleć w czasie tej ucieczki, nieraz też modliła się za nią, bo to było dla niej jasne, że jeśli Azja nie kochał tej dziewczyny, tedy los jej i wszystkich innych jeńców w Raszkowie pozostałych będzie straszny.
„Gorzej im niż mnie” — powtarzała sobie co chwila i na myśl o tym nabierała nowych sił.
Ale teraz, gdy upłynęła jedna godzina, druga i trzecia, sił tych ubywało za każdym krokiem. Powoli słońce zatoczyło się za Dniestr i oblawszy niebo zorzą czerwoną zgasło. Śnieg nabrał fioletowego odblasku. Potem owa złocista i purpurowa topiel zórz poczęła ciemnieć i zwężać się coraz bardziej; z morza rozlanego do wpół nieba zmieniła się w jezioro, z jeziora w rzekę, z rzeki w strumień, na koniec zabłyszczała jak świetlista nić rozciągnięta na zachodzie — i ustąpiła ciemności.
Nastała noc.
Upłynęła jeszcze godzina. Bór stał się czarny i tajemniczy, a nie poruszony żadnym powiewem, milczał, jakby się skupiał i rozważał, co ma uczynić z tym oto biednym, zabłąkanym stworzeniem. Nie było jednak nic dobrego w tej jego martwocie i ciszy, owszem, była nieczułość i zdrętwiałość.
Basia szła ciągle, chwytając coraz szybciej spieczonymi ustami powietrze, padała też coraz częściej i z powodu ciemności, i braku sił.
Główkę miała zadartą do góry, ale nie patrzyła już na przewodni Wielki Wóz, bo straciła zupełnie poczucie kierunku. Szła, żeby iść. Szła dlatego, że poczęły na nią nadlatywać przedśmiertne widzenia, bardzo jasne i słodkie.
Oto na przykład cztery strony boru poczynają się zbiegać szybko, łączą się w cztery ściany i tworzą świetlicę chreptiowską. Basia jest w niej i widzi wszystko wyraźnie. Na kominie pali się wielki ogień, a na ławach siedzą, jako zwykle, oficerowie; pan Zagłoba przekomarza się z panem Snitką; pan Motowidło siedzi milczący i patrzy w płomień, a gdy w płomieniu coś zapiszczy, to mówi swym przeciągłym głosem: „Duszo czyśćcowa, czego potrzebujesz?” Pan Muszalski i pan Hromyka grają w kości z Michałem. Basia przychodzi ku nim i mówi: „Michałku, siędę na ławie i trocha się przytulę, bo mi nieswojo”. Michał wnet ją obejmuje: „Co ci, kocie? A może?…” I pochyla się do jej ucha, i coś szepce, a ona odpowiada: „Oj, jak mi nieswojo!” Co to za jasna i spokojna świetlica, jaki kochany ten Michał — jeno Basi coś tak nieswojo, że aż ją trwoga bierze…
Basi jest tak dalece nieswojo, że gorączka opuszcza ją nagle, bo już zmogło ją przedśmiertne osłabienie. Widzenia znikają. Przytomność, a z nią pamięć wraca.
„Uciekam przed Azją — mówi sobie Basia — jestem w lesie, w nocy, nie mogę dojść do Chreptiowa i umieram”.
Po gorącu chłód obejmuje ją teraz szybko i przedostaje się przez ciało aż do kości. Nogi uginają się pod nią i klęka wreszcie w śniegu, przed drzewem.
Najmniejsza chmurka nie zaciemnia teraz jej umysłu. Żal jej życia okrutnie, ale wie doskonale, że umiera, i pragnąc polecić duszę Bogu, poczyna mówić przerywanym głosem:
— W imię Ojca i Syna…
Dalszą modlitwę przerywają jej naraz jakieś głosy dziwaczne, ostre, przeraźliwe i skrzypiące; rozlegają się one przykro i donośnie w ciszy nocnej.
Basia otwiera usta. Pytanie: „Co to jest?”, zamiera jej na wargach. Na chwilę przykłada drżące palce do twarzy, jakby się chciała rozbudzić, jakby uszom własnym nie chciała dać wiary, i z ust jej wyrywa się nagle krzyk:
— O Jezu, o Jezu! To żurawie studzienne, to Chreptiów! O Jezu!
Po czym ta konająca przed chwilą istota zrywa się i dysząc, drżąc, z oczyma wezbranymi łzami, z falującą piersią pędzi przez las, upada i podnosi się znowu, powtarzając:
— Tam konie poją! To Chreptiów! To nasze żurawie! Chociaż do bramy! Choć do bramy… O Jezu!… Chreptiów, Chreptiów!…
A tu las rzednie, odkrywa się śnieżne pole i wzgórze, z którego kilkanaście par błyszczących oczu spogląda na biegnącą Basię.
Lecz to nie oczy wilcze… Ach, to okna chreptiowskie migocą słodkim, jasnym i zbawczym światłem — to fortalicja, tam na wzgórzu, właśnie tą wschodnią stroną zwrócona do lasu.
Było jeszcze drogi na stajanie, ale Basia nie wiedziała już, kiedy ją przebiegła. Żołnierze stojący od strony wsi przy bramie nie poznali jej po ciemku, ale puścili sądząc, że to pachołek za czymś wysłany wraca do komendanta; więc ostatnim tchem wpadła do środka, przebiegła przez majdan obok żurawianych studni, przy których dragoni, wróciwszy przed chwilą z objazdu, poili na noc konie — i stanęła we drzwiach głównego domu.
Mały rycerz z panem Zagłobą siedzieli właśnie konno na ławie przed ogniem i popijając krupnik rozmawiali o Basi, mniemając, że ona tam hen, gdzieś, zagospodarowywa się w Raszkowie. Obaj byli markotni, bo im tęskno było za nią okrutnie, i obaj co dzień spierali się o termin jej powrotu.
— Broń Boże nagłych odwilży, dżdżów i roztopów, to Bóg wie, kiedy wróci — mówił posępnie pan Zagłoba.
— Zima jeszcze zdzierży — odrzekł mały rycerz — a za jakie ośm albo dziesięć dni będę już coraz to spoglądał ku Mohilowu.
— Wolałbym, żeby nie była wyjeżdżała. Nic tu po mnie bez niej w Chreptiowie.
— A czemuś waćpan radził?
— Nie zmyślaj, Michale! Twoją się to głową stało…
— Byle tylko zdrowo wróciła!
Tu westchnął mały rycerz i dodał:
— Zdrowo i jako najprędzej!…
Wtem skrzypnęły drzwi i jakieś małe, nędzne, obdarte, pokryte śniegiem stworzenie poczęło piszczeć żałośnie u proga:
— Michale, Michale!…
Mały rycerz zerwał się, ale w pierwszej chwili tak zdumiał, że stanął jak skamieniały na miejscu, ręce otworzył, oczyma jął mrugać — i stał.
Lecz ona zbliżyła się mówiąc z wysileniem, a raczej jęcząc:
— Michale!… Azja zdradził… mnie chciał porwać… alem uciekła i… ratuj!
To rzekłszy poczęła chwiać się i padła jak martwa na ziemię; wtedy on skoczył, porwał ją jak piórko na ręce, krzyknąwszy przeraźliwie:
— Chryste miłosierny!
Lecz jej biedna zsiniała główka zwisła bez życia na jego ramieniu, więc sądząc, że trupa już tylko trzyma w objęciu, począł ryczeć okropnym głosem:
— Baśka umarła!… Umarła!… Rety!…
Rozdział XLI
Wieści o przybyciu Basi piorunem rozleciały się po Chreptiowie, ale nikt prócz małego rycerza, pana Zagłoby i niewiast służebnych nie widział jej ni tego wieczora, ni następnych.
Po owym omdleniu przy progu izby odzyskała jeszcze do tyla przytomność, że mogła przynajmniej w kilku słowach powiedzieć, jak i co się zdarzyło, lecz wnet poczęły się nowe omdlenia, a w godzinę później, lubo ją cucono wszelkimi sposobami, ogrzewano, pojono winem, próbowano karmić, nie poznawała już nawet męża i nie było wątpliwości, że poczyna się dla niej długa i ciężka choroba.
Tymczasem jednak ruch uczynił się w całym Chreptiowie. Żołnierze dowiedziawszy się, że „pani” wróciła półżywa, wysypali się na majdan jak rój pszczół; oficerowie zebrali się wszyscy w świetlicy i szepcząc z cicha, wyglądali niecierpliwie nowin z alkierza, w którym złożono Basię. Przez długi czas jednak nie można się było niczego dowiedzieć. Wprawdzie chwilami przemykały pędem przez świetlicę służebne niewiasty, to do kuchni po grzaną wodę, to do apteczki po plastry, maście i driakwie, ale te nie pozwalały się zatrzymywać. Niepewność zaciężyła ołowiem na wszystkich sercach. Coraz większe tłumy, nawet ze wsi, zbierały się na majdanie; pytania krążyły z ust do ust; rozeszła się wieść o zdradzie Azji i o tym, że „pani” ocaliła się ucieczką, ale że uciekała cały tydzień bez jadła i spania. Na ową wieść podnosiły się piersi wściekłością. Wreszcie ogarnęło gromady żołnierzy dziwne a straszne wrzenie, bo tłumione obawą, by głośnym wybuchem nie narazić zdrowia chorej.
Na koniec po długim oczekiwaniu wyszedł do oficerów pan Zagłoba z czerwonymi oczyma i zjeżonymi resztkami włosów na głowie, a oni skoczyli ku niemu hurmem i sypnęły się wnet ciche, gorączkowe pytania:
— Żyje? Żyje?
— Żyje — odparł staruszek — ale Bóg raczy wiedzieć, czy za godzinę…