Zaczęli.
Basia przycięła okrutnie, skacząc przy tym jak konik polny.
Wołodyjowski zaś stał w miejscu, czyniąc, wedle swego zwyczaju, malusieńkie ruchy szablą i nie bardzo nawet zważając na atak.
— A waćpan to się ode mnie jak od uprzykrzonej muchy oganiasz! — zawołała podrażniona Basia.
— Jaż się z waćpanną nie próbuję, jeno ją uczę! — odparł mały rycerz. — Dobrze tak! Jak na białogłowę, wcale nieźle! Spokojniej z dłonią!
— Jak na białogłowę? Masz waćpan za białogłowę! Masz! Masz!
Ale pan Michał, lubo Basia zażyła swych cięć najznamienitszych, nic nie miał. Owszem, umyślnie począł rozmawiać z Zagłobą, aby okazać, jak mało dba o Basine ciosy.
— Odstąp waćpan od okna, bo pannie ciemno, a choć szabla większa od igły, za to ma panna mniej eksperiencji[114] do szabli niż do igły.
Chrapki Basi rozdęły się jeszcze więcej, a czupryna spadła całkiem na błyszczące oczka.
— Waćpan mnie lekceważysz? — spytała dysząc mocno.
— Nie osobę, broń Boże!
— Nie cierpię pana Michała!
— Masz, bakałarzu, za twą naukę! — odpowiedział mały rycerz.
Po czym znów do Zagłoby:
— Dalibóg, że śnieg zaczyna padać.
— Ot, śnieg! Śnieg! Śnieg! — powtarzała przycinając Baśka.
— Baśka, dosyć! Ledwie już dyszysz! — wtrąciła pani stolnikowa.
— No, trzymaj waćpanna szablę, bo wytrącę!
— Zobaczymy!
— A ot!
I szabelka, wyfrunąwszy jako ptak z rąk Basi, upadła z brzękiem aż koło pieca.
— To ja sama! Niechcący! To nie waćpan! — wołała ze łzami w głosie panienka i chwyciwszy w mig szabelkę, znowu przycięła.
— Spróbuj waćpan teraz…
— A ot! — powtórzył pan Michał.
I szabelka znów się znalazła pod piecem.
Pan Michał zaś rzekł:
— Na dzisiaj dość!
Pani stolnikowa poczęła drgać i piszczeć głośniej jak zwykle, Basia zaś stała na środku izby, zmieszana, odurzona, dysząc mocno, gryząc wargi i tłumiąc łzy, które przemocą cisnęły się jej do oczu. Wiedziała, że tym bardziej będą się śmieli, jeżeli wybuchnie płaczem, i koniecznie chciała się wstrzymać, ale widząc, że nie zdoła, wypadła nagle z izby.
— Dla Boga! — zawołała pani stolnikowa. — Pewnie do stajni uciekła, a taka zgrzana… jeszcze ją zamróz chyci[115]. Trzeba chyba pójść za nią! Krzysiu, nie wychodź!
To rzekłszy wyszła i porwawszy ciepłą jubkę[116] w sieni, biegła z nią do stajni, a za nią biegł Zagłoba, niespokojny o swego hajduczka.
Chciała wybiec i Drohojowska, lecz mały rycerz chwycił ją za rękę.
— Słyszałaś waćpanna zakaz? Nie puszczę tej ręki, póki nie wrócą.
I rzeczywiście nie puszczał. A była to ręka jakoby atłasowa, miękka; panu Michałowi wydało się, że jakiś strumień ciepły przepływa z tych cienkich palców w jego kości, sprawując w nich lubość niezwykłą, więc trzymał je coraz mocniej.
Lekkie rumieńce przeleciały przez smagławą twarz Krzysi.
— Tom, widzę, branka w jasyr wzięta! — rzekła.
— Kto by taki jasyr wziął, sułtanowi nie miałby czego zazdrościć, któren i sułtan pół państwa swojego chętnie by za taką oddał.
— Aleby mnie waćpan przecie poganom nie sprzedał!
— Jakobym i duszy diabłu nie sprzedał!
Tu pomiarkował pan Michał, że chwilowy zapał zbyt daleko go unosi, i poprawił:
— Jakobym i siostry nie sprzedał!
A Drohojowska odrzekła poważnie:
— Toś waćpan utrafił. Siostrą afektem jestem dla pani stolnikowej, będę i waćpanową.
— Dziękuję z serca — rzekł pan Michał całując jej rękę — bo mi okrutnie pociechy potrzeba.
— Wiem, wiem! — powtórzyła panienka — jam też sierota!
Tu mała łezka stoczyła się jej z powieki i osiadła na owym puszku nad ustami.
A Wołodyjowski patrzył na łezkę, na usta lekko ocienione, wreszcie rzekł:
— Takaś waćpanna dobra jako właśnie anioł! Już mi ulżyło!
Krzysia uśmiechnęła się słodko.
— Daj Boże waćpanu!
— Jak mi Bóg miły!
Czuł przy tym mały rycerz, że gdyby powtórnie pocałował ją w rękę, to by mu jeszcze bardziej ulżyło. Ale w tej chwili weszła pani Makowiecka.
— Baśka jubkę wzięła — rzekła — ale w takiej jest konfuzji, że za nic nie chce przyjść. Pan Zagłoba ugania się za nią po całej stajni.
Jakoż Zagłoba, nie szczędząc pociech i perswazyj, nie tylko się uganiał za Baśką po całej stajni, ale wyparł ją wreszcie na dwór w tej nadziei, że ją prędzej do ciepłej izby namówi.
Ona umykała przed nim powtarzając: — Otóż nie pójdę! Niech mnie zamróz chyci! Nie pójdę! nie pójdę!… — Na koniec dostrzegłszy już przy domu słup ze szczeblami, a na nim drabinę, skoczyła na nią jak wiewiórka i oparła się dopiero na skraju dachu. Tam siadłszy zwróciła się ku panu Zagłobie i na wpół już ze śmiechem zawołała:
— Dobrze, pójdę, jeśli waćpan wleziesz tu po mnie!
— A cóż to ja koczur jestem, hajduczku, żebym za tobą po dachach łaził? Tak to mi płacisz za to, że cię kocham?
— I ja waćpana kocham, ale z dachu!
— Dziad swoje — baba swoje! Złaź mi tu zaraz!
— Nie zlazę[117]!
— Śmiech, jak mi Bóg miły, żeby do serca tak brać konfuzję! Nie tobie, łasico utrapiona, ale Kmicicowi, któren za mistrza nad mistrze uchodził, Wołodyjowski to samo uczynił — i nie na żarty, lecz w pojedynku. Jemu najznamienitsi szermierze włoscy, niemieccy i szwedzcy nie dłużej jak przez jeden pacierz mogli dać opór, a tu jeden bąk taki do serca bierze przeprawę. Fe! Wstydź się! Złaź, złaź! Przecie ty się dopiero uczysz!
— Ale pana Michała nie cierpię!
— Bogać tam! Za to, że exquisitissimus w tym, co sama chcesz umieć? Powinnaś go tym bardziej kochać!
Pan Zagłoba nie mylił się. Uwielbienie Basi dla małego rycerza wzrosło pomimo jej konfuzji, ale odrzekła:
— Niech go Krzysia kocha!
— Złaź, złaź!
— Nie zlazę!
— Dobrze, to siedź; powiem ci jeno, że to nawet i niepolitycznie pannie na drabinie siedzieć, bo ucieszny może dać światu prospekt[118]!
— A nieprawda! — rzekła Basia ogarniając rękoma jubkę.
— Ja tam stary, oczu nie wypatrzę, ale zaraz tu wszystkich zawołam, niech się dziwują!
— Już zlazę! — wołała Basia.
Wtem Zagłoba zwrócił się w bok domu.
— Dalibóg, ktoś idzie! — rzekł.
Jakoż zza węgła ukazał się młody pan Nowowiejski, który przyjechawszy konno, przywiązał konia przy bocznej furcie, sam zaś obchodził dom pragnąc wejść przez główne drzwi.
Basia ujrzawszy go znalazła się w dwóch skokach na ziemi, lecz niestety było już za późno.
Pan Nowowiejski widział ją zeskakującą z drabiny, więc stanął zmieszany, zdumiony, oblany rumieńcami jak panna; Basia stała przed nim tak samo. Aż nagle zakrzyknęła:
— Druga konfuzja!
Pan Zagłoba, rozbawiony wielce, mrugał czas jakiś swym zdrowym okiem, na koniec rzekł:
— Pan Nowowiejski, naszego Michała przyjaciel i podkomendny, a to jest panna Drabinowska… tfu!… chciałem powiedzieć: Jeziorkowska!
Nowowiejski przyszedł prędko do siebie, a że był to żołnierz bystrego dowcipu, choć młody, więc skłonił się i podniósłszy oczy na cudne zjawisko, rzekł:
— Dla Boga! Róże na śniegu w Ketlingowym ogrodzie kwitną!
A Basia dygnąwszy mruknęła sama do siebie:
— Dla innego nosa niż twój!
Po czym rzekła bardzo wdzięcznie:
— Proszę do komnat!
I sunęła sama naprzód, a wpadłszy prędko do izby, w której pan Michał siedział z resztą kompanii, zawołała robiąc przytyk do czerwonego kontusza pana Nowowiejskiego:
— Gil przyleciał!
Za czym siadła na stołku, złożywszy ręce w małdrzyk[119], a buzię w ciup, jak przystało na skromną i przystojnie wychowaną panienkę.
Pan Michał przedstawił młodego przyjaciela siostrze i Krzysi Drohojowskiej, a ów ujrzawszy drugą pannę, chociaż w odmiennym rodzaju, lecz równie niepośledniej urody, zmieszał się po raz wtóry; pokrył to jednak ukłonem i dla dodania sobie fantazji ręką do wąsów, które mu jeszcze nie rosły, sięgnął.