Za czym ozwały się bębny, krzywuły i piszczałki, dając znak wytchnienia. Lubo wojska szły z wolna i wygodnie, chciał przecie padyszach dać im po długiej drodze aż z Adrianopola dorzeczny wypoczynek. Sam on odbył ablucje w jasnym źródle niedaleko miasta płynącym i do chocimskiego konaku[543] odjechał, na polach zaś poczęto rozpinać dla pułków namioty, które wkrótce okryły jakoby śniegiem nieprzejrzaną przestrzeń okolicy.
Dzień był piękny i kończył się pogodnie. Po ostatnich wieczornych modlitwach obóz począł odpoczywać. Zabłysło tysiące i setki tysiąców ognisk, na których migotanie spoglądano trwożnie z przeciwległego żwanieckiego zameczku, bo tak były rozległe, że żołnierze, którzy chodzili na podjazd, zdając sprawę z tego, co widzieli, mówili, iż zdawało im się, „że całe Multany w ogniskach”. Lecz w miarę jak jasny miesiąc wytaczał się coraz wyżej na gwiaździste niebo, ogniska, prócz strażowych, gasły, obóz uciszał się i tylko wśród milczenia nocy rozlegało się rżenie koni i ryk bawołów pasących się na tarabańskich błoniach.
Lecz nazajutrz skoro świt sułtan ordynował janczarów, Tatarów i Lipków, by przeszli Dniestr i zajęli Żwaniec, tak miasteczko, jak i zamek. Nie czekał ich mężny pan Hieronim Lanckoroński za murami, lecz mając przy boku czterdziestu swoich Tatarów, ośmdziesięciu Kijanów i jedną własną chorągiew towarzyską, uderzył na janczarów u przeprawy i pomimo gęstego ognia z rusznic zmieszał tę najprzedniejszą piechotę tak, iż się w rozsypce poczęła cofać w wodę. Lecz tymczasem czambuł wspomagany przez Lipków, przeprawiwszy się bokiem, wdarł się do miasta. Dymy i krzyki ostrzegły mężnego pana podkomorzego, iż miasto jest już w rękach nieprzyjaciela, więc kazał się cofać od przeprawy, aby nieszczęsnym mieszkańcom przyjść w pomoc. Janczarzy, jako piechota, nie mogli go ścigać, on zaś biegł całym pędem na ratunek. I już dobiegał, gdy nagle nadworni jego Tatarowie cisnąwszy swe chorągwie przeszli na stronę nieprzyjaciela. Nastała chwila wielce niebezpieczna: czambuł wspomagany przez Lipków, w przypuszczeniu, że zdrada wywoła zamieszanie, uderzył wręcz i z wielkim impetem na pana podkomorzego. Na szczęście Kijanie, zachęceni przykładem wodza, dali dzielny opór, chorągiew zaś towarzyska złamała wkrótce nieprzyjaciela, który zresztą nie był w stanie dać regularnej polskiej jeździe odporu. Grudź przed miastem wnet pokryła się trupami, szczególniej Lipków, ci bowiem wytrwalej od zwykłych ordyńców dotrzymywali pola. Nacięto ich sporo jeszcze i w ulicach, po czym pan Lanckoroński widząc, że od wody zbliżają się janczarowie, schronił się za mury, wysławszy wprzód do Kamieńca o posiłki.
Padyszach nie myślał zrazu tego dnia zdobywać żwanieckiego zamku, mniemając słusznie, że go w mgnieniu oka przy ogólnej wojsk przeprawie pokruszy. Chciał tylko zająć miasto i w przypuszczeniu, że oddziały, jakie wysłał, są na to zupełnie wystarczające, nie wysyłał więcej ni janczarów, ni ordy. Ci zaś, którzy już na tej stronie rzeki byli, po cofnięciu się pana podkomorzego w mury zajęli ponownie miasto i nie paląc onego, aby w przyszłości za schronisko im samym i innym oddziałom służyć mogło, poczęli w nim gospodarzyć szablą i kindżałem. Janczarowie chwytali młode niewiasty na żołnierską swawolę, mężów zaś i dzieci rąbali siekierami; Tatarzy braniem łupu byli zajęci.
Wtem z baszty zameczku ujrzano, iż od strony Kamieńca zbliża się jakowaś jazda. Zasłyszawszy o tym pan Lanckoroński wyszedł sam na basztę mając przy sobie kilku towarzyszów i wysadziwszy perspektywę przez strzelnicę, patrzył długo i uważnie w pole, wreszcie rzekł:
— To lekka jazda z chreptiowskiego prezydium, ta sama jazda, na której czele Wasilkowski do Hryńczuka chodził. Pewnie i teraz jego samego wysłano.
Po czym znów jął patrzeć:
— Widzę wolentarzy; pewnie Humiecki Wojciech!
A po chwili:
— Chwała Bogu! Jest i sam Wołodyjowski, bo widać dragonów. Mości panowie, wyskoczym i my zza murów i z bożą pomocą wyżeniem nieprzyjaciela nie tylko z miasta, ale całkiem za wodę.
To rzekłszy, zbiegł co duchu na dół, by swych Kijanów i towarzystwo sprawić. Tymczasem w mieście pierwsi Tatarowie dojrzeli nadciągające chorągwie i ałłakując przeraźliwie, poczęli się zbierać w czambuł. Po wszystkich ulicach rozległ się odgłos bębnów i szypuszów; janczarowie stanęli wnet sfornie z całą tą szybkością, w jakiej mało która w świecie piechota mogła im dorównać.
Czambuł wyleciał, jakby wichrem wywiany, za miasto i skoczył na lekką chorągiew. Sam czambuł prócz Lipków, których pan Lanckoroński napsuł wiele, był przecie trzykroć liczniejszy od załogi żwanieckiej i nadciągających posiłkowych chorągwi, dla której to przyczyny nie zawahał się skoczyć na pana Wasilkowskiego. Lecz pan Wasilkowski, niepohamowany młodzik, który równie chciwie, jak ślepo rzucał się na wszelkie niebezpieczeństwa, kazał natychmiast ludziom wziąść impet największy i leciał jako trąba powietrzna, ani dbając na liczbę nieprzyjaciół.
Stropiła taka odwaga Tatarów, nie lubiących w ogóle spotkania wręcz. Wnet też mimo krzyku jadących z tyłu murzów, mimo przeraźliwego świstu piszczałek i głosu bębna huczącego na kęsim — to jest na ścinanie głów niewiernych — poczęli konie zdzierać, hamować; widocznie mdlały w nich serca i ochota coraz bardziej, wreszcie na odległość strzelenia z łuku przed chorągwią rozbiegli się na dwie strony, wypuściwszy ćmę strzał na pędzących jeźdźców.
Pan Wasilkowski, nie wiedząc nic o janczarach, którzy sforowali się z drugiej strony domów ku rzece, pognał z ludźmi tymże impetem za Tatarami, a raczej za połową czambułu, zgonił ją wkrótce i począł siec tych, którzy konie gorsze mając niesporo[544] uciekali. Wówczas druga połowa czambułu zwróciła się chcąc go otoczyć, ale w tej chwili naskoczyli wolentarze, jednocześnie zaś wypadł pan podkomorzy z Kijanami. Tatarzy, naciśnięci z kilku stron, rozproszyli się jak piasek, w mgnieniu oka — i rozpoczęło się przebieganie, to jest gonitwa kupy za kupą, męża za mężem, przy czym orda padała gęstym trupem, szczególniej z ręki pana Wasilkowskiego, który w zaślepieniu sam jeden na całe gromady uderzał, tak właśnie jako kobuz uderza na stado wróbli lub trznadli.
Lecz pan Wołodyjowski, żołnierz przezorny i zimny, dragonów z ręki nie puścił. Równie jak ten, który sforę ociętnych[545] kondli[546] na tęgich rzemieniach trzymając, nie puszcza ich na lada zwierza, lecz wówczas dopiero, gdy iskrzące ślepie i białe kły srogiego odyńca zobaczy, tak i mały rycerz, gardząc pierzchliwą ordą, wyglądał, czyli za nią nie masz spahisów, janczarów lub innego jakiego wyborowego komunika.
Wtem przypadł do niego pan Hieronim Lanckoroński ze swoimi Kijany.
— Dobrodzieju! — zawołał — Janczary mają się ku rzece, przyciśniem ich!
Wołodyjowski wydobył rapier z pochwy i skomenderował:
— Naprzód!
Każdy z dragonów ściągnął lejce, by konia pewniej mieć w ręku, po czym szereg pochylił się nieco i ruszył przed się tak sprawnie jak gdyby na mustrze. Szli z początku rysią, potem w skok, ale nie wypuszczali jeszcze koni do największego biegu. Dopiero minąwszy domostwa położone ku wodzie, na wschód od zamku, ujrzeli białe pilśniowe czapki janczarów i poznali, iż to nie z dżamakami, ale z regularnymi janczarami będzie sprawa.
— Bij! — krzyknął Wołodyjowski.
I konie wyciągnęły się, brzuchami szorując niemal po ziemi i wyrzucając kopytami grudy stwardniałego gruntu.
Janczarowie nie wiedząc, jaka siła nadchodzi w pomoc Żwańcowi, mieli się istotnie ku rzece. Jeden ich oddział, dwieście kilkadziesiąt ludzi liczący, był już u brzegu i pierwsze jego szeregi poczęły właśnie wstępować na promy; drugi oddział, równie silny, nadążał chyżo, lecz w doskonałym ordynku, gdy ujrzał pędzącą jazdę. Wówczas zatrzymał się i w jednym mgnieniu oka obrócił czoło ku nieprzyjacielowi. Rusznice pochyliły się płotem i huknęła salwa jakby na mustrze. Co więcej, zaciekli wojownicy licząc, iż towarzysze znad brzegu poprą ich ogniem, nie tylko nie pierzchli po wystrzale, ale okrzyknąwszy się ruszyli za dymem i uderzyli z furią szablami na jazdę. Było to zuchwalstwo, do którego jedni janczarowie byli zdolni, ale za które też przypłacili ciężko, bo jazda nie mogąc, choćby chciała, powstrzymać koni, uderzyła w nich jak młotem i złamawszy w mig, rozniosła postrach i zgubę.