Tu pan Nowowiejski objął nieszczęsną głowę rękoma i mówił przez zaciśnięte zęby:
— Lepiej było jemu na palu, lepiej ze świdrem w oczach, lepiej z ogniem na dłoniach niźli mnie z tym, co we mnie siedzi, co we mnie rozmyśla i pamięta. Jedna śmierć mi konsolacja, śmierć, śmierć — ot, co!…
Usłyszawszy to Basia, serce dzielne i żołnierskie, wstała nagle i położywszy nieszczęśnikowi rękę na głowę, rzekła:
— Dajże ci ją Bóg pod Kamieńcem, boć prawdę mówisz, że to jedyna konsolacja!
On zaś oczy przymknął i jął powtarzać:
— O tak! O tak! Bóg zapłać!…
I tego samego wieczora ruszyli wszyscy do Kamieńca.
Basia, wyjechawszy za kołowrót, długo, długo jeszcze oglądała się na fortalicję błyszczącą w świetle zorzy wieczornej, wreszcie przeżegnawszy ją krzyżem świętym, rzekła:
— Bodaj nam przyszło jeszcze wrócić z Michałem do cię, miły Chreptiowie!… Bodaj nas nic gorszego nie czekało!…
I dwie łzy stoczyły się po jej różanej twarzy. Smutek jakiś dziwny ścisnął wszystkie serca — i jechali dalej w milczeniu. Tymczasem zapadł zmrok.
Do Kamieńca jechali wolno, bo tabor posuwał się bardzo powoli. Szły w nim wozy, stada koni, woły, bawoły, wielbłądy; czeladź wojskowa czuwała nad stadami. Niektórzy z czeladzi i z żołnierzy pożenili się w Chreptiowie, więc i niewiast nie brakło w taborze. Wojska było tyle, co pod Nowowiejskim, a oprócz tego dwieście piechoty węgierskiej, który to oddział mały rycerz własnym kosztem wystawił i wyćwiczył. Patronowała im Basia, a dowodził nimi oficer dobry, Kałuszewski. Węgrzynów prawdziwych nie było wcale w tej piechocie, która tylko dlatego zwała się węgierską, iż moderunek miała madziarski. Podoficerami byli „służali” żołnierze z dragonów, szeregowcy zaś składali się z dawnych „zbójów” i grasantów, pochwytanych z łupieżnych watah i skazanych na postronek. Tym darowano życie pod warunkiem, że będą w piechocie służyli i wiernością a męstwem dawne grzechy zgładzą. Nie brakło też między nimi i ochotników, którzy porzuciwszy jary, odoje i tym podobne zbójeckie komysze, woleli na służbę do chreptiowskiego „Małego Sokoła” przystać niż czuć miecz jego zawieszony nad głowami. Był to lud niezbyt sforny[526] i nie dość jeszcze wyćwiczon, ale mężny, przywykły do niewygód, niebezpieczeństw i krwi przelewu. Basia nadzwyczaj kochała tę piechotę, jako dzieło Michałowe, a i w ich dzikich sercach prędko zrodziło się przywiązanie do cudnej i dobrej pani. Teraz więc szli naokół jej kolaski[527], z samopałami na ramionach i szablami przy bokach, dumni z tego, że pani strzegą, i gotowi bronić jej zaciekle na wypadek, gdyby jaki czambuł zabiegł im drogę.
Lecz droga była jeszcze wolna, bo pan Wołodyjowski przezorniejszy był od innych, a przy tym zbyt żonę miłował, aby przez zwłokę miał ją narazić na niebezpieczeństwo. Podróż odbyła się więc spokojnie. Wyjechawszy po południu z Chreptiowa, jechali do wieczora, następnie całą noc — i drugiego dnia, również po południu, ujrzeli już wyniosłe skały kamienieckie.
Na ich widok, a także na widok baszt i rondeli fortecznych zdobiących szczyty skał wielka otucha wstąpiła im zaraz w serca. Albowiem wydawało się niepodobnym, aby jaka inna ręka prócz boskiej mogła zburzyć to orle gniazdo na szczycie otoczonych pętlicą rzeki wiszarów uwite. Dzień był letni i cudny; wieże kościołów i cerkwi wyglądające spoza wiszarów świeciły jak olbrzymie świece; spokój, pogoda i wesołość unosiły się nad jasną krainą.
— Baśka – rzekł Zagłoba — nieraz już poganie gryźli te mury i zawsze połamali sobie na nich zęby! Ha! Ile razy sam widziałem, jak umykali stąd trzymając się za pyski, bo ich bolały. Da Pan Bóg, że i teraz tak będzie!
— Pewnie, że tak! — odpowiedziała rozpromieniona Baśka.
— A to przecie był tu już jeden ich cesarz, Osman. Było to, pamiętam jak dziś, w roku 1621. Przyjeżdża, jucha, owo właśnie z tamtej strony Smotrycza, od Chocimia; wybałuszył ślepie, otworzył gębę, patrzy, patrzy — i wreszcie pyta: „A tę twierdzę (powiada) kto tak obwarował?” „Pan Bóg!” — odpowie wezyr. „To niechże ją Pan Bóg zdobywa, bo ja nie głupi!” I zaraz się wrócił.
— Ba, prędko nawet wracali! — wtrącił pan Muszalski.
— Wracali prędko — odrzekł pan Zagłoba — bośmy ich kopiami w słabiznę ekscytowali, a mnie potem rycerstwo na rękach przed pana Lubomirskiego przyniosło.
— Toś waćpan był pod Chocimiem? — spytał łucznik niezrównany. — Wierzyć mi się nie chce, jak pomyślę, gdzieś waćpan nie był i czegoś nie dokazał!
Pan Zagłoba uraził się nieco i odrzekł:
— Nie tylkom był, ale i ranęm otrzymał, którą waćpanu ad oculos[528], jeśliś tak ciekaw, zaraz sprezentować mogę, ale na stronie, bo wobec pani Wołodyjowskiej chlubić mi się nią nie wypada.
Słynny łucznik wnet poznał, iż z niego zadrwiono, że jednak nie czuł się na siłach iść o lepszą z dowcipem pana Zagłoby, więc nie dopytywał więcej i zwrócił rozmowę.
— To, co waćpaństwo mówicie, to prawda — rzekł — jak człek z daleka i słyszy ludzkie gadania: „Kamieniec nie opatrzon, Kamieniec upadnie” — to i strach bierze, a jak Kamieniec zobaczy, dalibóg, otucha wstępuje.
— I jeszcze Michał będzie w Kamieńcu! — zawołała Basia.
— I pan Sobieski może sukurs[529] przysłać!
— Chwała Bogu! Nie tak źle z nami! Nie tak źle! Ha! Gorzej bywało, a nie daliśmy się!
— Choćby też i najgorzej było, rzecz w tym, żeby fantazji nie tracić! Nie zjedli nas i nie zjedzą, póki duch żywie! — zakończył pan Zagłoba.
Pod wpływem tych radosnych myśli zamilkli, lecz to milczenie w bolesny zostało przerwane sposób. Oto nagle do kolaski Basinej przysunął się z koniem pan Nowowiejski. Twarz jego, tak zwykle straszna i posępna, była teraz uśmiechnięta i pogodna. Zapatrzone oczy utkwił w skąpanym w blaskach słonecznych Kamieńcu i uśmiechał się ciągle.
Dwaj rycerze i Basia patrzyli na niego ze zdziwieniem, bo nie mogli zrozumieć, jakim sposobem widok twierdzy zdjął tak nagle wszelki ciężar z jego duszy, ów zaś rzekł:
— Pochwalone imię Pańskie! Siła było zmartwienia, ale ot, i radość gotowa!
Tu zwrócił się do Basi:
— One obie są u wójta lackiego Tomaszewicza, i dobrze, że się tam schroniły, bo w takiej fortecy nic im ten zbój nie uczyni!
— O kim waćpan mówisz? — pytała z przestrachem Basia.
— O Zosi i Ewce.
— Boże ci dopomóż! — zawołał Zagłoba. — Nie daj się diabłu!
Nowowiejski zaś mówił dalej:
— Bo to, co o ojcu moim powiadają, że go Azja zarzezał, to też nieprawda!
— Rozum mu się pomieszał! — szepnął pan Muszalski.
— Waćpani pozwolisz — rzekł znów Nowowiejski — że pojadę przodem. Tyle czasu człek ich nie widział, to mu i tęskno! Oj, kuczy się[530] z dala od kochania, kuczy!
To rzekłszy począł kiwać na obie strony swoją olbrzymią głową, następnie zaś ścisnął konia piętami i ruszył.
Pan Muszalski, kiwnąwszy na kilku dragonów, ruszył za nim, aby mieć oko na szaleńca.
Basia skryła w dłoniach swoją różaną twarz i wkrótce łzy gorące poczęły jej przeciekać przez palce, pan Zagłoba zaś rzekł:
— Chłop był jak złoto, ale nie w miarę człeku takowe nieszczęścia. Przy tym samą zemstą dusza nie wyżyje…
W Kamieńcu wrzały przygotowania do obrony. Na murach w starym zamku i przy bramach, szczególniej przy bramie Ruskiej, pracowały „nacje” miasto zamieszkujące, pod swymi wójtami, między którymi wójt lacki Tomaszewicz pierwsze brał miejsce, a to dla swej znanej odwagi i wielkiej biegłości w strzelaniu z dział. Tymczasem pracowano łopatami i taczkami, a Lachowie, Rusini, Ormianie, Żydzi i Cygany szli ze sobą w zawody. Oficerowie rozmaitych regimentów mieli dozór nad robotą, wachmistrze i żołnierze pomagali mieszczaństwu, pracowała nawet szlachta przepomniawszy, że Bóg jej ręce tylko do szabli stworzył, wszelką zaś inną pracę zdał na ludzi „nikczemnego” stanu. Przykład dawał sam pan Wojciech Humiecki, chorąży podolski, którego widok aż łzy wyciskał, bo własnymi rękoma kamienie taczką woził. Robota wrzała i w mieście, i w zamku. Między tłumami kręcili się dominikanie, jezuici, braciszkowie św. Franciszka i karmelici, błogosławiąc wysiłki ludzkie. Niewiasty donosiły żywność i trunki pracującym: piękne Ormianki, żony i córy bogatych kupców, i jeszcze piękniejsze Żydówki z Karwaserów, Źwańca, Zinkowiec, Dunajgrodu zwracały na się oczy żołnierskie.