On nie przebaczał prawie nigdy, pastwił się zaś nad nią nie tylko z tego powodu, że nie była Basią. Oto była niegdyś narzeczoną Nowowiejskiego. Azja miał duszę nieulęknioną — jednak tak straszne były między nim a Nowowiejskim rachunki, że na myśl o tym olbrzymie z zapiekłą w sercu zemstą ogarniał młodego Lipka pewien niepokój. Miała być wojna, mogli się spotkać i było prawdopodobnym, że się spotkają. Azja nie mógł tego dokazać, żeby o tym nie myśleć, że zaś myśli owe przychodziły mu do głowy na widok Zosi, więc się mścił na niej za to, jakby własny niepokój chciał razami puhy rozpędzić.
Nadeszła wreszcie chwila, że sułtan wydał rozkaz pochodu. Oczywiście Lipkowie, a za nimi cała ćma Tatarów dobrudzkich i bialogrodzkich miała iść w przedniej straży. Było to ułożone między sułtanem, wezyrem i kajmakanem. Lecz z początku, zwłaszcza do Bałkanów, szli wszyscy razem. Pochód był wygodny, bo dla rozpoczynających się upałów szli tylko w nocy, po sześć godzin od postoju do postoju. Beczki smolne płonęły po ich drodze, a massał-dziłarowie przyświecali barwnymi kagankami sułtanowi. Mrowie ludzkie płynęło na kształt fali przez nieprzejrzane równiny, napełniało jak szarańcza wgłębienia dolin, pokrywało całe góry. Za zbrojnym ludem szły tabory, w nich haremy, za taborem nieprzeliczone stada.
Tymczasem w przedbałkańskich mokradłach złocisty i purpurowy wóz Kasseki ugrzązł tak, że dwadzieścia bawołów nie mogło go z błota wyciągnąć. „Zła to wróżba, panie, i dla ciebie, i dla całego wojska!” — rzekł sułtanowi najwyższy mufty. „Zła wróżba!” — jęli powtarzać w obozie półobłąkani derwisze. Więc sułtan zląkł się i postanowił wszystkie niewiasty wraz z cudną Kasseką wyprawić z obozu.
Rozkaz został ogłoszony wojskom. Ci z żołnierzy, którzy nie mieli gdzie wyprawić niewolnic, a z miłości nie chcieli ich na rozkosz obcym przedawać, woleli je wyścinać. Inne kupowali na tysiące bazarnicy z Karawanseraju, by potem przedawać na rynkach Stambułu i wszystkich miast pobliskiej Azji. Trzy dni z rzędu trwał jak gdyby wielki jarmark. Azja wystawił bez wahania na sprzedaż Zosię, którą wnet i za dobre pieniądze kupił bogaty a stary stambulski kupiec bakalij dla swego syna.
Był to człowiek dobry, bo na łzy i zaklęcia Zosi kupił także od Halima — prawda, że za bezcen — jej matkę. Na drugi dzień powędrowały obie w stronę Stambułu wraz z czeredą innych niewiast. W Stambule los Zosi nie przestając być haniebnym poprawił się. Nowy właściciel pokochał ją i po upływie kilku miesięcy do godności małżonki podniósł. Matka nie rozłączała się z nią więcej.
Wiele ludzi, między nimi wiele niewiast, po długiej nawet czasem niewoli wracało do kraju. Był podobno ktoś, co wszelkimi sposoby, przez Ormian, przez kupców Greków, przez sługi posłów Rzeczypospolitej, szukał i Zosi, ale bezskutecznie. Potem szukania te urwały się nagle i Zosia nie obaczyła nigdy ni rodzinnego kraju, ni twarzy drogich.
Żyła do śmierci w haremie.
Rozdział XLVII
Jeszcze przed wyruszeniem Turków spod Adrianopola ruch wielki uczynił się we wszystkich naddniestrzańskich stanicach. Szczególniej do najbliższego od Kamieńca Chreptiowa przybiegali raz w raz hetmańscy gońcy przywożąc rozmaite rozkazy, które mały rycerz albo sam wykonywał, albo, o ile go nie dotyczyły, dalej przez pewnych ludzi rozsyłał. Wskutek tych rozkazów zmniejszyła się znacznie załoga chreptiowskiej fortalicji. Pan Motowidło poszedł ze swymi semenami aż pod Humań w pomoc Haneńce, któren z garścią wiernych Rzeczypospolitej Kozaków dużał się jak mógł z Doroszem i połączoną z nim ordą krymską. Pan Muszalski, łucznik niezrównany, pan Snitko, herbu Miesiąc Zatajony, pan Nienaszyniec i pan Hromyka powiedli towarzyską chorągiew i Linkhauzowskich dragonów do nieszczęsnej pamięci Batoha, gdzie stał pan Łużecki mający wraz z Haneńką dawać baczenie na Doroszeńkowe obroty. Pan Bogusz dostał rozkaz, aby dotrzymywał w Mohilowie dopóty, dopóki gołym okiem nie będzie mógł dojrzeć czambułów. Szukały pilnie polecenia hetmańskie i przesławnego pana Ruszczyca, nad którym jeden tylko Wołodyjowski jako zagończyk górował, ale pan Ruszczyc poszedł na czele kilkudziesięciu ludzi w stepy i jak w wodę wpadł. Zasłyszano o nim dopiero później, gdy się rozeszły dziwne wieści, że naokoło Doroszowego taboru i ordyńskich sieheniów krąży jakoby zły duch, który codziennie pojedynczych wojowników i pomniejsze watahy porywa. Domyślano się, że to pan Ruszczyc musi nieprzyjaciela podchodzić, bo nikt inny za wyjątkiem małego rycerza nie potrafiłby tak podchodzić. Jakoż był to pan Ruszczyc.
Wołodyjowski miał po staremu iść do Kamieńca, bo go tam potrzebował hetman wiedząc, że to jest żołnierz, którego widok wleje otuchę w serca i podniesie ducha tak mieszkańców, jak i załogi. Hetman był przekonany, iż się Kamieniec nie utrzyma, chodziło mu o to tylko, by się trzymał jak najdłużej, mianowicie dopóty, dopóki by Rzeczpospolita nie zgromadziła jakichkolwiek sił na obronę. W tym przekonaniu posyłał jakoby na oczywistą śmierć najsławniejszego Rzeczypospolitej kawalera i ulubionego żołnierza.
Na śmierć posyłał najsławniejszego żołnierza i nie żal mu go było. Hetman myślał to zawsze, co później pod Wiedniem powiedział, że pani Wojnina może rodzić ludzi, ale wojna ich tylko gubi. Sam był gotów polec i mniemał, że polec to najprostszy obowiązek żołnierza, a gdy ów śmiercią swoją może znamienitą przysługę oddać, to mu śmierć jest łaską i wielką nagrodą. Wiedział też pan hetman, że mały rycerz jednakiego z nim jest mniemania.
Wreszcie, nie czas mu było o oszczędzaniu pojedynczych żołnierzy myśleć, gdy zatracenie szło na kościoły, miasta, kraje, na całą Rzeczpospolitą, gdy Wschód podnosił się z niepamiętną potęgą przeciw Europie na podbicie całego chrześcijaństwa, które zasłonięte piersią Rzeczypospolitej, nie myślało jej iść w pomoc. Chodzić hetmanowi mogło tylko o to, aby naprzód Kamieniec zasłonił Rzeczpospolitą, później Rzeczpospolita resztę chrześcijaństwa.
Co by i mogło się stać, gdyby miała siły, gdyby nie trawił jej nierząd. Ale hetman nie posiadał dość wojsk nawet na podjazdy, nie dopiero na wojnę. Jeśli w jedno miejsce pchnął kilkudziesięciu żołnierzy, zaraz w drugim czyniła się wyrwa, przez którą fala najezdnicza mogła się wlać bez przeszkody. Straże, które sułtan rozstawiał nocą w swoim obozie, były liczniejsze od hetmańskich chorągwi. Nawała szła z dwóch stron, od Dniepru i od Dunaju. Ponieważ Dorosz z całą ordą krymską byli bliżej i już zalewali kraj paląc i ścinając, więc przeciw nim poszły głównie chorągwie, a w drugą stronę brakło po prostu ludzi nawet na zwiady.
W tych ciężkich terminach napisał hetman do Wołodyjowskiego następnych kilka słów:
„Jużem na dwoje ważył, czy cię aż hen, do Raszkowa, pod nieprzyjaciela nie wysłać, alem się zląkł, że gdy orda siedmiu brodami z multańskiego brzegu się wleje i kraj zajmie, nie zdołasz potem do Kamieńca się przedostać, a tam cię koniecznie trzeba. Dopierom sobie wczora Nowowiejskiego przypomniał, który jest żołnierz doświadczony i rezolut, a że człek w desperacji na wszystko się waży, przeto tak myślę, że mi dobrze posłuży. Co możesz lekkiej jazdy mu posłać, to podeślij, on zaś niechaj idzie jako najdalej i wszędy się pokazuje, o wielkich wojskach naszych głosi, a gdy już nieprzyjaciel będzie w oczach, niech mu się też tu i owdzie miga, ogarnąć się nie dając. Wiadomo, jako będą szli, ale jeśliby co nowego postrzegł, zaraz ma ci dawać znać, a ty, nie mieszkając, języka pchniesz do mnie i do Kamieńca. Nowowiejski prędko niech rusza, a i ty bądź do Kamieńca w gotowości, ale czekaj, póki wieści z Multan i od Nowowiejskiego nie przyjdą.”
Ponieważ Nowowiejski bawił chwilowo w Mohilowie i mówiono, że miał i tak przybyć do Chreptiowa, przeto mały rycerz dał mu tylko znać, żeby się z przyjazdem pokwapił, bo czeka na niego z ramienia hetmana funkcja w Chreptiowie.
Nowowiejski przyjechał trzeciego dnia. Znajomi ledwie go poznali i pomyśleli, że pan Białogłowski słusznie nazwał go kościejem. Nie był to już ów chłop na schwał, bujny, wesoły, który niegdyś rzucał się na nieprzyjaciela z wybuchami śmiechu podobnymi do rżenia końskiego i tuzał z takim właśnie rozmachem, z jakim obracają się skrzydła wiatraka. Wychudł, zżółkł, sczerniał, a w tej chudości wydawał się jeszcze bardziej olbrzymi. Na ludzi spoglądał mrugając oczyma, jakby najlepszych znajomych nie poznawał; trzeba mu też było powtarzać dwa razy jednę i tę samą rzecz, bo zdawał się od razu nie rozumieć. Widocznie w żyłach zamiast krwi płynęła mu zgryzota; widocznie o niektórych rzeczach starał się nie myśleć i wolał się zapamiętywać, żeby nie oszaleć. Wprawdzie w tych stronach nie było człowieka, nie było rodziny, w wojsku nie było jednego oficera, którego by nie dotknęło nieszczęście z pogańskich rąk, który by nie opłakiwał kogoś ze znajomych, przyjaciół, bliskich, drogich; ale nad Nowowiejskim oberwała się po prostu cała chmura nieszczęść. Jednego dnia stracił ojca, siostrę i narzeczoną, którą kochał ze wszystkich sił swej bujnej duszy. Wolej by ta siostra i tamta słodka, kochana dziewczyna zmarły; wolej by zginęły od noża i płomienia. Lecz los ich był taki, że w porównaniu z myślą o nim największa męka była dla Nowowiejskiego niczym. Starał się nie myśleć o nim, bo czuł, że to rozmyślanie graniczy z szaleństwem, jednak nie mógł tego dokazać.