Zavala zaśmiał się.
– Raz jeszcze dziękujemy za osłonę w Tijuanie – powiedział.
– W rewanżu za wysłanie za granicę grupy snajperów, co groziło incydentem międzynarodowym, zechce mnie pan oświecić, co się właściwie dzieje?
– Sam chciałbym wiedzieć. – Zavala wzruszył ramionami. – A jak zginął Pedralez?
– Jechał swoim opancerzonym wozem przez Colonia Obrera, zakazaną miejscowość na zachód od Tijuany, a w terenówkach przed nim i za nim jego goryle. Ta z przodu oberwała pierwsza. Po sekundzie wybuchł samochód Pedraleza. Był zbudowany jak czołg, więc na pewno oberwał bardzo mocno. Kierowca trzeciego wozu natychmiast zawrócił i nawiał.
– Rozwalił go pewnie pocisk przeciwpancerny.
Gomez utkwił w Zavali ciemne, badawczo patrzące oczy.
– W zaułku meksykańska policja znalazła ładownik od szwedzkiego przeciwpancernego gustava.
– Szwedzi atakują meksykańskich bossów narkotykowych?
– Dobrze by było. Te pociski są dostępne na światowym rynku broni. Pewnie rozdają je już z kartonowych pudeł. Strzela się nimi z ramienia. Podobno we dwóch można wystrzelić sześć na minutę. A co pan wie o śmierci Hanleya?
– Wyszliśmy z Kurtem z biurowca i na wysokości jego kancelarii zobaczyliśmy zielony helikopter. Zawróciliśmy i w windzie usłyszeliśmy wybuch. Część świadków widziała błysk. Być może wystrzelono pocisk przeciwpancerny.
– Ile pocisków trzeba do załatwienia nieuczciwego adwokata? To brzmi jak prawniczy dowcip.
– Wątpię, czy rozbawiłby Hanleya.
– Nie miał poczucia humoru. Komuś naprawdę zależało na jego śmierci, skoro zadał sobie tyle trudu. – Gomez urwał. – A dlaczego tam wróciliście?
– Bo Kurt uznał, że bardzo podobny helikopter widział po wybuchu w Baja.
– A więc rozmawialiście z Hanleyem?
Zavala przekonał się, że mimo zaspanej miny Gomez pozostaje czujny.
– Spytaliśmy go o wytwórnię tortilli. Powiedział, że zgłosił się do niego pośrednik z Sacramento, reprezentujący klienta, który chciał anonimowo otworzyć interes w Meksyku. Hanley skontaktował go z Pedralezem.
– Jak się nazywał ten pośrednik?
– Jones. Ale niech pan sobie nie robi apetytu. On nie żyje.
– Co pan powie. – Gomez uśmiechnął się z przymusem. – Bomba w samochodzie?
– Spadł w przepaść. Podobno był to wypadek.
Do samochodu podszedł mężczyzna w granatowym garniturze i zapukał w okno. Gomez skinął głową.
– Potrzebują mnie – wyjaśnił Zavali. – Bądźmy w kontakcie. My meksykańsko-amerykańskie papryki – dodał po hiszpańsku – musimy trzymać sztamę.
– Obowiązkowo – odparł Zavala i otworzył drzwi. – Wracam do Waszyngtonu. Gdyby pan mnie potrzebował, bardzo proszę dzwonić do siedziby NUMA.
Był wobec niego szczery, jednak nie do końca. Przemilczał, co Hanley ujawnił na temat Mulholland Group. Wątpił wprawdzie, żeby FBI wpadło tam oficjalnie z nakazem sądowym, ale nie chciał komplikować sobie śledztwa. W drodze do hotelu połączył się z informacją telefoniczną w Los Angeles i zadzwonił pod podany numer. Recepcjonistka Mulholland Group, która podniosła słuchawkę, miłym głosem poinformowała, jak trafić do firmy. W hotelu Zavala poprosił, by wypożyczono mu samochód, i niebawem wyruszył na północ, do Los Angeles.
Przed południem zjechał z Hollywood Freeway, zapuszczając się w labirynt ciasno stojących kamienic, poprzetykanych biurowcami. Nie wiedział, czego się spodziewać, niemniej po wybuchu w Baja i szokującej śmierci Hanleya i Pedraleza zdziwił się, że biuro Mulholland Group mieści się w solidnym budynku, sąsiadującym ze sklepem z materiałami biurowymi firmy Staples i Pizza Hut.
W otwartym, przestronnym holu powitała go wesoła recepcjonistka, ta sama, która podała mu przez telefon wskazówki, jak tu trafić. Nie musiał roztaczać przed nią latynoskiego czaru, ponieważ chętnie odpowiedziała na pytania dotyczące firmy, zasypała go prospektami i zachęciła, by zadzwonił, jeśli będą mu potrzebne usługi z dziedziny hydrotechniki. Wrócił do samochodu i usiadł za kierownicą. Kiedy wpatrując się w bezpretensjonalną fasadę budynku, zastanawiał się, co zrobić, zabrzęczał telefon komórkowy. Z biura w NUMA dzwonił Austin.
– Dowiedziałeś się czegoś? – spytał.
– Siedzę właśnie przed Mulholland Group – odparł Zavala i zapoznał go ze swoimi odkryciami.
Austin opowiedział mu o wizycie w ośrodku Garbera, rozmowie z Buzzem Martinem i o rewelacjach uzyskanych od Max.
– Zdziałałeś znacznie więcej niż ja – rzekł Zavala.
– Na razie natrafiam na same ślepe uliczki. Po południu jadę na północ stanu Nowy Jork sprawdzić, czy uda mi się wyjaśnić tajemnicę pilota tego latającego skrzydła. Skoro jesteś w Los Angeles, to może rozejrzałbyś się za firmą Gokstad.
Uzgodnili, że naradzą się jutro w Waszyngtonie. Zavala rozłączył się, zadzwonił do informacji telefonicznej po numer “Los Angeles Times”, a potem do redakcji gazety. Podał nazwisko i poprosił o połączenie z Randym Cohenem z działu finansowego.
Kilka chwil później w słuchawce rozległ się chłopięcy głos.
– Joe Zavala, co za niespodzianka! Jak się masz?
– Dziękuję, dobrze. A co słychać u najlepszego reportera na zachód od Missisipi?
– Staram się jak najlepiej wykorzystać tę resztkę szarych komórek, jakie mi zostały z czasów naszych balang. Wciąż jesteś filarem NUMA?
– Właściwie to jestem tu służbowo i przyszło mi do głowy, że może będziesz mógł mi pomóc.
– Dla starego kumpla ze studiów zrobię wszystko.
– Dzięki, Randy. Szukam informacji o pewnej firmie z Kalifornii. Słyszałeś może o korporacji Gokstad?
W słuchawce zapanowała cisza.
– Gokstad? – spytał Cohen.
– Tak. – Joe na wszelki wypadek przeliterował nazwę. – Coś kojarzysz?
– Zadzwoń na ten numer.
Cohen podał mu numer i odłożył słuchawkę. Zavala zadzwonił.
– Przepraszam, że przerwałem – powiedział Cohen. – Rozmawiamy przez moją komórkę. Gdzie jesteś?
Zavala opisał, gdzie stoi. Cohen znał tę dzielnicę i poinstruował go, jak dojechać do najbliższej kawiarni. Wszedł do niej, kiedy Joe pił przy barku drugą kawę. Zavala uśmiechnął się do niego. Reporter podszedł i uścisnął mu dłoń.
– Świetnie wyglądasz, Joe – powiedział. – Nic się nie zmieniłeś.
– Ty też – odparł zgodnie z prawdą Zavala.
Cohen wyglądał prawie tak samo jak wtedy, gdy wspólnie redagowali uczelnianą gazetę. Przybyło mu wprawdzie kilka kilo, a czarną brodę upstrzyły cętki siwizny, lecz nadal stąpał jak wielki żuraw, a patrzące zza okularów w rogowej oprawie niebieskie oczy były żywe jak nigdy.
Zamówił podwójne espresso z mlekiem i zaprowadził Joego do zwolnionego stolika. Łyknął kawy, uznał, że jest wyśmienita, i nachyliwszy się, przyciszonym głosem spytał:
– Zdradź mi, stary druhu, dlaczego NUMA interesuje się Gokstad?
– Pewnie słyszałeś o stadzie zdechłych szarych wali, które wypłynęły pod San Diego?
Cohen skinął głową.
– Odkryliśmy, że do ich śmierci przyczyniła się pewna fabryka na półwyspie Baja California. Ślad wiódł do Mulholland Group, której macierzystą korporacją jest Gokstad.
– Jaka fabryka? – spytał ze zwężonymi oczami Cohen.
– Tylko się nie śmiej. Wytwórnia tortilli.
– Nie śmieszy mnie nic, co ma związek z tą organizacją.
– A więc ją znasz.
– Doskonale. Dlatego zatkało mnie, kiedy zadzwoniłeś. Od prawie roku wraz z grupą kolegów badam działalność Gokstad. Cykl artykułów na jej temat zatytułujemy “Wodni piraci”.
– Myślałem, że piractwo umarło wraz z kapitanem Kiddem.
– To piractwo jest na taką skalę, o jakiej Kiddowi nawet się nie śniło.
– Jak na to wpadliście?
– Przez czysty przypadek. Badając fuzje spółek, zakamuflowane fuzje, takie, które nie zawsze trafiają na czołówki gazet, ale mają równie wielki wpływ na życie przeciętnych obywateli, zaczęliśmy natykać się na ten sam słaby trop. Niczym myśliwy, który, wędrując przez las, natrafia raz po raz na zasypane śniegiem ślady.
– Ślady Gokstad?
Cohen skinął głową.