Изменить стиль страницы

Dlaczego król stał się tak dalece życzliwy Żydom? Może zaniepokoił się tym, czego pastuszkowie mogli dokonać w całym królestwie, i że ich liczba zbyt urośnie. Umiłował wtedy nawet Żydów, albo dlatego że byli w królestwie pożyteczni jako kupcy, albo dlatego że należało teraz zniszczyć pastuszków, i wszystkim dobrym chrześcijanom potrzebny był powód, by opłakiwali popełnione zbrodnie. Ale liczni chrześcijanie nie posłuchali króla, uważając, że nie jest słuszne bronić Żydów, którzy zawsze byli nieprzyjaciółmi wiary chrześcijańskiej. I w wielu miastach ludzie z pospólstwa, którzy musieli płacić lichwę Żydom, byli szczęśliwi, że pastuszkowie ukarali ich za bogactwo. Wtenczas król nakazał pod karą śmierci, by nie udzielać pomocy pastuszkom. Zebrał mnogie wojsko i napadł na nich, i liczni legli, a inni ratowali się ucieczką i szukali schronienia w lasach, gdzie zginęli od nędzy. Wkrótce wszyscy byli zniszczeni. A posłannik króla schwytał ich i powiesił po dwudziestu lub trzydziestu na największych drzewach, by widok ich trupów służył za wieczny przykład i by nikt nie śmiał zakłócać pokoju w królestwie.

Rzeczą osobliwą było to, że Salwator opowiedział mi tę historię tak, jakby chodziło o przedsięwzięcie wielce cnotliwe. I w istocie był przekonany, że tłum pastuszków ruszył, by odzyskać grób Chrystusa i wyzwolić go od niewiernych, i nie udało mi się przekonać go, iż ten piękny podbój dokonany już został w czasach Piotra Eremity i świętego Bernarda i za panowania Ludwika Świętego francuskiego. W każdym razie Salwator nie pociągnął na niewiernych, musiał bowiem oddalić się jak najszybciej z ziemi francuskiej. Przeszedł do prowincji Nowary, oznajmił, ale o tym, co się zdarzyło wtedy, mówił nader niejasno. A wreszcie przybył do Casale, gdzie został przyjęty w zakonie minorytów (i tam, jak sądzę, spotkał Remigiusza) właśnie w czasach, kiedy liczni spośród nich, prześladowani przez papieża, zmieniali habit i szukali schronienia w klasztorach innych zakonów, by nie skończyć na stosie. Tak samo opowiedział nam o tym Hubertyn. Dzięki temu, że miał bogate doświadczenie w rozmaitych pracach ręcznych (które wykonywał dla celów występnych, kiedy włóczył się jako człek wolny, i dla celów świętych, kiedy włóczył się z miłości dla Chrystusa), klucznik wziął go sobie od razu na pomocnika. Oto czemu od wielu już lat tkwi tutaj i niewiele dba o chwałę zakonu, wiele za to o piwnice i spiżarnie; może wreszcie jeść nie kradnąc i chwalić Boga nie narażając się na stos.

Taką historię usłyszałem od niego między jednym kęsem a drugim, i sam zastanawiam się, co zmyślił, a co przemilczał.

Przyglądałem mu się z zaciekawieniem, nie dla osobliwości jego przeżyć, ale właśnie dlatego, że wszystko, co mu się przydarzyło, zdało mi się wspaniałą epitomą mnóstwa wydarzeń i ruchów, które czyniły w owych czasach Italię krainą tak urzekającą i tak niezrozumiałą.

Cóż wyłaniało się z tych słów? Obraz człowieka, który wiódł życie pełne przygód, który gotów był zabić bliźniego, nie zdając sobie nawet sprawy, że popełnia zbrodnię. Ale choć w owych czasach wszelka obraza prawa Boskiego zdawała mi się jednaką, zaczynałem już pojmować niektóre ze zjawisk, o których mówiono przy mnie, i rozumiałem, że czymś innym jest rzeź, jakiej tłum, ogarnięty prawie ekstatycznym uniesieniem i biorący prawa diabelskie za Boskie, może dokonać, czymś innym zaś poszczególna zbrodnia, popełniona z zimną krwią, w ciszy i przebiegle. I nie mniemałem, by Salwator mógł splamić się zbrodnią tego rodzaju.

Z drugiej strony chciałem dowiedzieć się czegoś o tym, co podszepnął opat, i nękała mnie myśl o bracie Dulcynie, o którym nie wiedziałem prawie nic. A zdało się wszak, że jego widmo unosi się nad licznymi rozmowami, które zasłyszałem w ciągu tych dwóch dni.

Spytałem więc znienacka:

— Czy w twoich podróżach nie spotkałeś nigdy brata Dulcyna?

Odzew był osobliwy. Salwator wytrzeszczył jeszcze bardziej niż zwykle oczy, przeżegnał się kilkakroć, wyszeptał parę urywanych zdań w jakimś języku, którego tym razem naprawdę nie pojąłem. Ale zdało mi się, że przeczy. Dotychczas patrzył na mnie z sympatią i ufnością, powiedziałbym przyjaźnie. Od tej chwili —prawie z nienawiścią. Potem poszedł sobie pod byle jakim pretekstem.

Było to już ponad moje siły. Kim był ten brat, który wzniecał takie przerażenie u każdego, kto usłyszał jego imię? Doszedłem do wniosku, że nie mogę dłużej być wystawiony na pastwę mego pragnienia, by się dowiedzieć. Pewna myśl przemknęła mi przez głowę. Hubertyn! On wszak wypowiedział to imię pierwszego wieczoru, kiedy go spotkaliśmy, on wiedział wszystko o jasnych i mrocznych sprawach braci, braciaszków i innych bohaterów ostatnich lat. Gdzież mógłbym go znaleźć o tej porze? Z pewnością w kościele, pogrążonego w modlitwie. I tam też udałem się, gdyż miałem jeszcze trochę wolnego czasu.

Nie znalazłem go wtedy i nie znalazłem aż do wieczora. Tak więc nie zaspokoiłem ciekawości, a tymczasem następowały inne zdarzenia, o których winienem teraz opowiedzieć.

NONA

Kiedy to Wilhelm mówi Adsowi o wielkiej rzece heretyckiej, o roli prostaczków w Kościele, o swoich wątpliwościach co do możliwości poznania praw ogólnych i prawie mimochodem opowiada, w jaki sposób rozszyfrowal czarnoksięskie znaki pozostawione przez Wenancjusza.

Zastałem Wilhelma w kuźni, gdzie pracował z Mikołajem, a obaj byli nader pochłonięci tym, co robili. Rozłożyli na ławie pewną ilość maleńkich krążków ze szkła, być może przygotowanych, by wcisnąć je w złącza witraża, a niektóre przy pomocy stosownych narzędzi zmniejszyli do potrzebnej wielkości. Wilhelm przykładał je sobie na próbę do oka. Mikołaj ze swej strony wydawał polecenie kowalom, by sporządzili widełki, w które dobre szkiełka zostaną następnie oprawione.

Wilhelm zrzędził, trochę rozdrażniony, ponieważ soczewka, która najlepiej go zadowalała, miała kolor szmaragdu, a on, mówił, nie chce widzieć pergaminu takim, jakby to była łąka. Mikołaj oddalił się, by nadzorować kowali. Mój mistrz nie przestał krzątać się przy swoich krążkach, a ja w tym czasie opowiedziałem mu o mojej rozmowie z Salwatorem.

— Ten człek przeżył niejedno —odparł —może rzeczywiście był wśród stronników Dulcyna. Opactwo jest jakby pomniejszonym kosmosem, a kiedy będziemy mieli tutaj legatów papieża Jana i brata Michała, doprawdy nie zabraknie już nikogo.

— Mistrzu —powiedziałem —nic już nie pojmuję.

— W związku z czym, Adso?

— Po. pierwsze chodzi o różnice między grupami heretyków. Ale o to wypytam cię później. Teraz nęka mnie sam problem różnic. Rozmawiając z Hubertynem próbowałeś, tak mi się zdawało, udowodnić mu, że wszyscy są równi, święci i heretycy. Natomiast rozmawiając z opatem robiłeś, co mogłeś, żeby wyjaśnić mu różnicę między jednym heretykiem a innym i między heretykiem a człowiekiem prawowiernym. Przeto wyrzucałeś Hubertynowi, że uznaje za różnych tych, którzy są w istocie równi, opatowi zaś, że uznaje za równych tych, którzy w istocie są odmienni.

Wilhelm odłożył na moment soczewki na stół.

— Mój poczciwy Adso —rzekł —staramy się ustalić odmienności, i rozróżniamy w terminach szkół paryskich. Otóż powiadają tam, że wszyscy ludzie mają taką samą formę substancjalną, czyż nie tak?

— Oczywiście —odparłem, dumny ze swej wiedzy —są zwierzętami, ale rozumnymi, i ich właściwością jest to, że potrafią się śmiać.

— Doskonale. Ale jednak Tomasz jest inny niż Bonawentura, bo Tomasz jest tęgi, a Bonawentura chudy, a nawet może się zdarzyć, że Uguccione jest zły, Franciszek zaś dobry, i znowuż Aldemar flegmatyczny, a Agilulf choleryczny. Tak czy nie?

— Jest tak bez wątpienia.

— Tak więc oznacza to, że jest w ludziach identyczność, jeśli chodzi o formę substancjalną, i rozmaitość, jeśli chodzi o akcydensy lub też o cechy powierzchowne.

— Jest tak i nie może być inaczej.