Изменить стиль страницы

Cóż winno się uczynić? Przestać czytać, dbać jedynie o zachowanie ksiąg? Czy moje obawy są słuszne? Co powiedziałby o tym mój mistrz?

Ujrzałem nieopodal rubrykatora, Magnusa z Iony, który skończył właśnie pocierać swój welin pumeksem i wygładzał go kredą, by następnie wypolerować powierzchnię skrobakiem. Obok inny, Raban z Toledo, umocował pergamin do stołu, maleńkimi dziurkami zaznaczył po obu bokach marginesy i metalowym rylcem kreślił teraz od dziurki do dziurki delikatne linie poziome. Rychło obie stronice wypełnią się barwami i kształtami, karta stanie się jak relikwiarz, zajaśnieje klejnotami osadzonymi w tym, co później stanie się pobożną tkaniną pisma. Ci dwaj konfratrzy —powiedziałem sobie —przeżywają swoje godziny raju na ziemi. Wytwarzają nowe księgi, nie ustępujące tym, które nieubłagany czas niszczy… Tak więc bibliotece nie mogła zagrozić żadna siła ziemska, była czymś żywym… Ale jeśli żyje, czemu nie miałaby otworzyć się na zagrożenie, jakie niesie wiedza? Czy tego właśnie chciał Bencjusz i tego, być może, chciał Wenancjusz?

Poczułem zamęt w głowie i przestraszyłem się moich myśli. Bez wątpienia nie przystoją nowicjuszowi, który winien jedynie przestrzegać skrupulatnie i w pokorze reguły przez wszystkie lata, jakie nadejdą —to też potem uczyniłem, nie stawiając sobie innych pytań, gdy tymczasem świat wokół mnie coraz bardziej pogrążał się w zawierusze krwi i szaleństwa.

Nadeszła pora porannego posiłku, więc udałem się do kuchni, gdzie zaprzyjaźniłem się już z kucharzami, więc dawali mi najlepsze kęsy.

SEKSTA

Kiedy to Adso wysłuchuje zwierzeń Salwatora, których nie da się streścić w niewielu słowach, ale które są mu natchnieniem do licznych i frasobliwych medytacji.

Kiedy jadłem, dostrzegłem w kącie najwidoczniej pogodzonego z kucharzem Salwatora, który pożerał pasztet z baraniny. Jadł tak, jakby był to pierwszy posiłek w jego życiu, nie pozwalając, by spadła najmniejsza okruszyna, i zdawało się, że dziękuje Bogu za to nadzwyczajne wydarzenie.

Mrugnął do mnie porozumiewawczo i rzekł tym swoim dziwacznym językiem, że je za wszystkie te lata, które przegłodował. Zacząłem go przepytywać. Opowiedział mi o żałosnym dzieciństwie we wsi, gdzie powietrze było niezdrowe, deszcze częste, zaś na polach wszystko gniło i było zatrute śmiercionośnymi wyziewami. Kolejne pory roku przynosiły, tak w każdym razie rozumiałem, wylewy rzek, aż na polach nie było już bruzd i z korca ziarna zbierało się ćwiertnię, a potem z ćwiertni nie zostawało już nic. Również panowie mieli twarze blade jak biedacy, aczkolwiek —zauważył Salwator —biedacy umierali częściej niż panowie, być może dlatego (zauważył z uśmiechem), że była ich większa liczba… Ćwiertnia kosztowała piętnaście solidów, korzec sześćdziesiąt solidów, kaznodzieje zapowiadali kres czasów, ale rodzice i dziadkowie Salwatora pamiętali, że kiedyś już tak było, doszli więc do wniosku, iż kres czasów zbliża się zawsze. Kiedy już zjedli ścierwo wszystkich ptaków i wszelkie zwierzę nieczyste, jakie można było znaleźć, rozeszła się pogłoska, że ktoś we wsi zaczął wykopywać trupy. Salwator z wielką werwą, jakby był histrionem, wyjaśnił, jak mieli zwyczaj postępować ci „homeni malissimi”,którzy kopali w ziemi gołymi rękami w dzień po egzekwiach. „Mniam!” —mówił i wbijał zęby w pasztet barani, ale ja widziałem na jego twarzy grymas desperata, który pożerał zwłoki. A poza tym niektórzy, gorsi jeszcze od tamtych, nie zadowalając się wykopywaniem trupów z poświęconej ziemi, niby zbóje zaczajali się w lasach i napadali podróżnych. „Ciach! —mówił Salwator z nożem przy gardle. —Mniam!” Zaś najgorsi z najgorszych wabili dzieci jajkiem lub gruszką, by wyprawić sobie ucztę, ale —jak wyjaśnił z wielką ścisłością Salwator —najpierw je gotując. Opowiedział o pewnym mężczyźnie, który przybył do wsi sprzedając tanio gotowane mięso, i nikt nie mógł uwierzyć w takie szczęście, aż wreszcie ksiądz powiedział, że chodzi o mięso ludzkie, i rozjuszony tłum rozszarpał mężczyznę na kawałki. Ale tej samej nocy ktoś ze wsi poszedł wykopać zabitego i jadł mięso tego kanibala, a kiedy został na tym przyłapany, wieś skazała na śmierć także jego.

Salwator opowiedział mi nie tylko tę historię. W urywanych słowach, zmuszając mnie do przypomnienia sobie tej odrobiny prowansalskiego i dialektów włoskich, które znałem, opowiedział mi dzieje swojej ucieczki z rodzinnej wioski i błądzenia po świecie. Z jego opowieści rozpoznałem wielu, których poznałem już i spotkałem w drodze, i wielu innych, których poznałem później i rozpoznaję teraz, nie jestem więc pewien, czy z odległości tylu lat nie przypisuję mu przygód i zbrodni będących własnością innych, przed nim i po nim, a teraz nakładających się w moim znużonym umyśle na siebie, tak że jeden tylko obraz rysuje mi potęga tejże samej wyobraźni, co łącząc wspomnienie złota ze wspomnieniem góry, wytwarza sobie ideę góry złota.

W czasie podróży słyszałem często, jak Wilhelm wypowiadał słowo: prostaczkowie, którym to wyrazem niektórzy jego konfratrzy określają nie tylko lud, ale także ludzi nieuczonych. Termin ten zawsze wydawał mi się zbyt ogólny, albowiem w miastach italijskich poznałem kupców i rzemieślników, którzy nie byli klerkami, ale bynajmniej nie byli niewykształceni, chociaż swą wiedzę ujmowali w słowa używając języka pospolitego. A trzeba też powiedzieć, że niektórzy spośród tyranów władających w owym czasie półwyspem byli nieukami w zakresie wiedzy teologicznej, medycznej, logicznej i w łacinie, ale z pewnością nie byli prostaczkami ani golcami. Dlatego sądzę, że również mój mistrz, kiedy mówił o prostaczkach, używał pojęcia raczej prostackiego. Lecz Salwator był bez wątpienia prostaczkiem, pochodził ze wsi od wieków doświadczanej przez niedostatek i gwałty panów feudalnych. Był więc prostaczkiem, ale nie głupcem. Wzdychał do świata odmiennego, który w czasach, kiedy uciekł z rodzinnego domu, nabrał, sądząc po tym, co sam Salwator mi powiedział, rysów krainy obfitości, gdzie na drzewach ociekających miodem rosną gomułki serów i wonne kiełbasy.

Pchany tą nadzieją, prawie nie chcąc uwierzyć, że ten świat jest padołem łez, gdzie (jak mnie nauczono) nawet niesprawiedliwość została przewidziana przez Opatrzność, by utrzymać równowagę rzeczy, wskutek czego wymyka się nam często Jej zamysł, Salwator podróżował przez rozmaite ziemie od swojego ojczystego Monferratu w stronę Ligurii, a potem dalej z ziem Prowansji do ziem króla Francji.

Błąkał się po świecie, żebrząc, plądrując cudze kurniki i sady, udając choroby, zaciągając się na jakiś czas w służbę u któregoś z panów, ruszając dalej leśną ścieżką albo bitym traktem. Ujrzałem oczyma duszy, jak przyłącza się do band włóczęgów, którzy w następnych latach, a sam to widziałem, coraz większą liczbą błąkali się po Europie: fałszywi mnisi, szarlatani, wydrwigrosze, dziady, nicponie i oberwańcy, trędowaci i chromi, łaziki, łazęgi, bajarze, duchowni bez ojczyzny, wędrowni scholarze, szulerzy, żonglerzy, okaleczeni najemnicy, Żydzi tułacze, załamani na duchu uciekinierzy z rąk niewiernych, szaleńcy, banici, złoczyńcy z odciętymi uszami, sodomici, a między nimi wędrowni rękodzielnicy, tkacze, kotlarze, krześlarze, szlifierze, wyplatacze słomy, murarze i również wszelkiego pokroju łotrzykowie spod ciemnej gwiazdy, szachraje, szelmy, szubienicznicy, urwisy, szubrawcy, ludzie bez dachu nad głową, przechery, bluźniercy, franty, chłystki, świętokupcy i wiarołomni kanonicy i księża, ludzie, którzy żyli już tylko z łatwowierności innych, fałszerze buli i pieczęci papieskich, handlarze odpustami, fałszywi paralitycy, którzy padali u drzwi kościołów, waganci, którzy uciekli z klasztorów, sprzedawcy relikwii, odpuściciele, wróżbici i chiromanci, nekromanci, znachorzy, fałszywi kwestarze, wszelkiego gatunku rozpustnicy, znieprawiacze mniszek i dziewcząt przez oszustwo lub przemoc, udający puchlinę wodną, hemoroidy, epilepsję, podagrę i rany, a ponadto ciężką melancholię. Byli, którzy naklejali sobie na ciało plastry, by udawać nieuleczalne wrzody, inni, którzy wypełniali sobie usta płynem koloru krwi, by udawać, że plują krwią i mają suchoty, filuci, którzy udawali, że słabują na któryś z członków, wspierając się bez żadnej potrzeby na kijach i naśladując ataki padaczki, świerzb, guzy dymienicze, obrzęki, owijając się bandażami, nakładając na ciało przepaski, barwniki z szafranu, nosząc żelaza na rękach, opaski na głowach, pchając się ze swoim smrodem do kościołów i padając nagle na samym środku placów, tocząc ślinę i wywracając oczami, wyrzucając nozdrzami krew uczynioną z soku morwy i czerwieni rtęciowej, a wszystko po to, by wydrzeć pożywienie lub pieniądze od ludzi lękliwych, którzy pamiętali o tym, że święci ojcowie zachęcają do dawania jałmużny: dziel twój chleb z głodnym, wprowadź pod swój dach tego, kto nie ma dachu nad głową, nawiedzaj Chrystusa, udziel gościny Chrystusowi, odziej Chrystusa, bo jak woda oczyszcza z ognia, tak jałmużna oczyszcza nas z grzechów.