– Och, naprawdę, Pani Śmierć? Och, zrobiłbym dla pani wszystko!
– Na przykład co, Belane?
– No, zabił mojego oswojonego karalucha, sprał paskiem rodzoną matkę, gdyby jeszcze żyła…
– Przestań gadać od rzeczy! Zaczynam podejrzewać, że Barton zrobił mi kawał! Weź się do roboty. Albo wyjaśnisz sprawę Celine'a, albo zabiorę ciebie!
– Hej, chwileczkę!
Połączenie zostało przerwane. Odłożyłem słuchawkę na widełki. Au. Nie miała żadnego bloku, jeśli chodziło o mnie.
Musiałem brać się do roboty.
Zacząłem rozglądać się za muchą, którą mógłbym trzepnąć.
Wtem drzwi się otworzyły i zobaczyłem McKelveya oraz wielką kupę niedorozwiniętego gówna. McKelvey popatrzył na mnie, po czym skinął głową na kupę.
– To jest Tommy.
Tommy wbił we mnie maleńkie, tępe oczka.
– Miło mi – mruknął.
McKelvey wyszczerzył zęby w ohydnym uśmiechu.
– Wiedz, Belane, że Tommy przyszedł tu tylko w jednym celu.
Po to, żeby cię niespiesznie przerobić na krwawy krowi placek.
Zgadza się, Tommy?
– Aha – potwierdził Tommy.
Wyglądał, jakby ważył 175 kg. No, gdyby mu zgolić wszystkie kłaki, pewnie schudłby do 170.
Posłałem mu serdeczny uśmiech.
– Słuchaj, Tommy, nie znasz mnie, prawda?
– No nie.
– Więc dlaczego chcesz zrobić mi krzywdę?
– Bo pan McKeWey mi kazał.
– A gdyby pan McKeWey kazał ci wypić własne siki, Tommy, też byś go posłuchał?
– Hej, przestań mieszać chłopakowi w głowie! – oburzył się McKeWey.
– A wrąbałbyś kupę strzeloną przez własną mamunię, Tommy, gdyby pan McKeWey ci kazał?
– Co?
– Zamknij się, Belane. Ja tu jestem od gadania!
Zwrócił się do Tommy'ego.
– Słuchaj, masz porozrywać tego gościa na strzępy, zmiąć jak starą gazetę i cisnąć przez okno, kapujesz?
– Tak jest, panie McKelvey.
– No, to na co czekasz, na koniec lata?
Tommy ruszył na mnie. Wyciągnąłem z szuflady lugera i wycelowałem w jego zwalistą sylwetkę.
– Stój, Tommy, bo jak strzelę, ubranie zrobi ci się bardziej czerwone niż stroje drużyny futbolowej Stanfordu!
– Hej, skądżeś to wytrzasnął? – spytał McKelvey.
– Detektyw bez gnata to jak Casanovą bez kondona. Albo zegar bez wskazówek.
– Belane, gadasz jak pomyleniec – rzekł McKelvey.
– Już mi to mówiono. A teraz powiedz swojemu chłoptasiowi, żeby był grzeczny, bo inaczej zrobię w nim taką dziurę, że będzie można rzucić przez nią grejpfrut!
– Tommy, chodź tu i stań przede mną – powiedział McKelvey.
No i tak stali. Musiałem wykombinować, co z nimi począć.
Nie było to łatwe. Nie zdobyłem nigdy stypendium do Oksfordu. Przekimałem lekcje biologii, z matmy byłem słaby. Ale do tej pory jakoś udawało mi się zawsze ujść z życiem.
Chyba.
Może i gra była oszukańcza, ale w każdym razie przez moment miałem w ręku asa. Następny ruch należał do mnie. Teraz albo nigdy. Wrzesień był już za pasem. Wrony zaczynały obrady. Słońce zachodziło coraz krwawiej.
– Dobra, Tommy, na czworaka! – rozkazałem. – Już!
Spojrzał na mnie, jakby miał kłopoty ze słuchem.
Uśmiechnąłem się łagodnie i odbezpieczyłem lugera.
Tommy był głupi, ale nie z kretesem.
Opadł na czworaka z taką siłą, że całe 5 piętro zatrzęsło się jak podczas trzęsienia ziemi, 5,9 w skali Richtera. Mój fałszywy Dali zwalił się na podłogę. Ten ze stopionym zegarkiem.
Tommy tak się rozpłaszczył, jakby chciał udawać Wielki Kanion. Spojrzał na mnie.
– Teraz ty, Tommy, będziesz słoniem, a McKelvey twoim poganiaczem, kapujesz?
– Hę? – zdziwił się Tommy.
Spojrzałem na McKelveya.
– No już! Wsiadaj na niego! – poleciłem.
– Oszalałeś, Belane?
– Kto wie? Szaleństwo to rzecz względna. Kto ustala normę?
– Nie wiem – przyznał McKelvey.
– WSIADAJ!
– Już się robi, już się robi. Ale jeszcze żaden lokator, któremu wygasła umowa, nie sprawiał mi tylu kłopotów.
– Wsiadaj, fujaro!
McKelvey wdrapał się na grzbiet Tommy'ego. Ledwo mógł go objąć nogami. Niewiele brakowało, a dupa pękłaby mu na dwoje.
– Dobra – pochwaliłem. – Ty, Tommy, jesteś słoniem, więc teraz zawieziesz McKelveya na korytarz i do windy. Ruszaj!
Tommy zaczął posuwać się na czworakach w stronę drzwi.
– Belanę, załatwię cię za to! – zawołał McKelvey. – Przysięgam na włosy łonowe mojej matki!
– Nie zadzieraj ze mną, McKelvey, bo wyrwę ci kutasa i wrzucę do zsypu!
Otworzyłem drzwi i Tommy wraz ze swoim poganiaczem wygramolił się na zewnątrz.
Kiedy oddalał się korytarzem, schowałem lugera do kieszeni marynarki i trafiłem na zmiętą kartkę papieru. Wyjąłem ją. Był to mój test na przedłużenie prawa jazdy, cały pokreślony na czerwono. Oblałem egzamin.
Cisnąłem kartkę za siebie i ruszyłem za dwójką znajomych.
Kiedy doszliśmy do windy, nacisnąłem guzik.
Stałem nucąc melodię z Carmen.
Nagle przypomniałem sobie, że kiedyś czytałem, jak Jimmy'ego Foxa znaleziono martwego w nędznym pokoiku hotelowym. Taki wspaniały zawodnik. A potem śmierć pośród karaluchów.
Przyjechała winda. Kiedy drzwi się otworzyły, kopnąłem Tommy'ego w tyłek. Wlazł do środka, wciąż z McKelveyem na grzbiecie. W windzie były już 3 osoby: stały i czytały gazety.
Nie przestały czytać. Winda ruszyła w dół.
Sam wybrałem schody. Miałem 15 kilo nadwagi. Potrzebowałem ruchu.
Naliczyłem 176 stopni i znalazłem się na parterze. Przystanąłem przy kiosku, kupiłem cygaro i „Informator wyścigowy”. Usłyszałem, że nadjeżdża winda.
Wyszedłem na zewnątrz i ruszyłem zdecydowanym krokiem przez smog. Oczy miałem błękitne, buty stare i nikt mnie nie kochał. Ale miałem robotę.
Wreszcie znów czułem, że jestem prywatnym detektywem.
Niestety, tego popołudnia wylądowałem na wyścigach, a wieczorem się schlałem. Ale nie był to zmarnowany dzień, bo cały czas główkowałem, analizowałem dane. Miałem wszystko pod kontrolą. Wiedziałem, że jeszcze moment, a znajdę rozwiązanie. Gówno prawda.
Nazajutrz zaryzykowałem i poszedłem do swojego biura. W końcu co to za detektyw bez biura, nie?
Otworzyłem drzwi i kogo zobaczyłem siedzącego przy moim biurku? Nie Celine'a. Nie Czerwonego Wróbla. McKelveya. Posłał mi słodki, fałszywy uśmiech.
– Dzień dobry, Belane. Co słychać?
– Zależy, gdzie ucho przyłożyć. Chcesz się przekonać, czy burczy mi w brzuchu?
– Nie, dzięki.
McKeWey podrapał się i ziewnął.
– No, Nick, mój chłopcze, masz szczęście. Ktoś opłacił ci czynsz za cały rok.
Pani Śmierć bawi się z tobą, powiedział głos w mojej głowie.
– Kto? – zapytałem.
– Przysiągłem na honor mojej matki, że ci nie zdradzę.
– Na honor swojej matki? Ciągnęła tyle druta, że starczyłoby na okablowanie dzielnicy!
McKelvey wstał od biurka.
– Spokojnie, bo będziesz zbierał zęby na szufelkę – zagroziłem.
– Nie podoba mi się, jak sobie używasz na mojej matce.
– A to czemu? Połowa facetów w mieście jeździła na niej jak na łysej kobyle!
McKeWey obszedł biurko i ruszył w moją stronę.
– Jeszcze krok, a będziesz miał w zadku własny łeb.
Stanął. Wyglądam naprawdę groźnie, kiedy jestem wkurwiony.
– Dobra. A teraz gadaj. Czynsz opłaciła kobieta, prawda?
– Tak. Tak. Pierwszy raz widziałem taką laskę!
Oczy miał zamglone, ale zawsze miał takie.
– No już, McKeWey, puszczaj farbę…
– Nie mogę. Przysiągłem! Na honor matki.
– A niech to! – Westchnąłem. – Dobra, spadaj. Czynsz mam zapłacony.
McKeWey ruszył wolno do drzwi. Potem obejrzał się przez lewe ramię.
– W porządku – rzekł – ale dbaj o czystość i porządek.
Żadnych bali, baletów, balang. Masz rok.
Doszedł do drzwi, otworzył je, zamknął i już go nie było.