Charles Bukowski
Szmira
Przełożył Tomasz Mirkowicz
Tytuł oryginału: Pulp
First published by Black Sparrow Press, 1994 Copyright © 1994 by Linda Lee Bukowski
For the Polish edition copyright © 1997 by Noir sur Blanc, Szwajcaria Ali rights reserved For the Polish translation copyright © 1997 by Tomasz Mirkowicz
Dedykowane złemu pisarstwu
1
Siedziałem u siebie w biurze; umowa najmu mi wygasła i McKelvey rozpoczął postępowanie, żeby mnie wyrzucić. Było gorąco jak diabli, a klimatyzacja nie działała. Po biurku lazła mucha. Trzepnąłem ją otwartą dłonią i wyeliminowałem z gry. Wycierałem rękę o prawą nogawkę spodni, kiedy zadzwonił telefon.
Podniosłem słuchawkę.
– Tak?
– Czytał pan Celine'a? – spytał kobiecy głos. Bardzo zmysłowy głos. A ja od dawna byłem sam. Od stu lat.
– Celine'a? – powtórzyłem. – Hmmm…
– Chcę Celine'a. Muszę go mieć.
Głos był wyjątkowo zmysłowy; czułem, że mnie bierze.
– Celine'a? – spytałem. – Muszę znać okoliczności sprawy.
Niech mi pani wszystko opowie. Niech pani nie przestaje mówić…
– Zapnij pan rozporek – rzekła.
Spojrzałem w dół.
– Skąd pani wiedziała?
– Nieważne. Chcę Celine'a.
– Celinę nie żyje.
– Nic podobnego. Ma go pan znaleźć. Chcę go.
– Mogę najwyżej znaleźć jego kości.
– Nie, ośle jeden, on żyje!
– Gdzie?
– W Hollywood. Słyszałam, że często wpada do antykwariatu Reda Koldowsky'ego.
– Więc dlaczego sama go pani nie znajdzie?
– Bo najpierw chcę wiedzieć, czy to rzeczywiście Celinę.
Muszę mieć pewność, całkowitą pewność.
– Ale dlaczego zwraca się pani z tym do mnie? W mieście jest ze stu detektywów.
– John Barton polecił mi pana.
– A tak, Barton. No to niech pani słucha, muszę dostać zaliczkę. I musi pani wszystko omówić ze mną nie przez telefon, tylko osobiście.
– Będę za kilka minut – oznajmiła.
Odłożyła słuchawkę. Zapiąłem rozporek.
I czekałem.
Weszła.
No, nie kłamię, na sam jej widok zacząłem się ślinić. Kieckę miała tak obcisłą, że o mało nie pękały szwy. Babka musiała przepadać za koktajlami czekoladowymi. Jej obcasy przypominały małe szczudła. Szła niczym kulawy pijaczek, zataczając się na boki. Jeden ponętny zawrót głowy.
– Niech pani siada – powiedziałem.
Usiadła i skrzyżowała nogi tak wysoko, że niemal wypadły mi gały.
– Miło mi panią widzieć – oświadczyłem.
– Przestań się pan gapić. Nie mam tam nic, czego nie widziałeś dotąd.
– Akurat w tym wypadku jest pani w błędzie. Ale wszystko po kolei. Jak się pani nazywa?
– Pani Śmierć.
– Pani Śmierć? Występuje pani w cyrku? W filmach?
– Nie.
– Miejsce urodzenia?
– Nieważne.
– Rok urodzenia?
– To ma być żart?
– Nie, chcę tylko zebrać wstępne informacje…
Straciłem wątek, zacząłem się gapić na jej nogi. Zawsze najważniejsze są dla mnie nogi. Były pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem, kiedy się rodziłem. Wtedy starałem się wydostać. Od tego czasu ciągle pcham się w przeciwnym kierunku, ale wyniki mam raczej mizerne.
Strzeliła palcami.
– Hej, ty, otrząśnij się!
– Hm? – Uniosłem głowę.
– Sprawa Celine'a. Pamiętasz?
– Ta, pewnie.
Rozprostowałem spinacz, skierowałem koniec w jej stronę.
– Będzie mi się należał czek za moje usługi.
– Jasne. – Uśmiechnęła się. – Ile bierzesz?
– 6 doków za godzinę.
Wyjęła książeczkę czekową, coś tam nagryzmoliła, wyrwała czek i rzuciła w moją stronę. Wylądował na biurku. Podniosłem go. 240 $. Nie widziałem tyle szmalu, odkąd trafiłem porządek w Hollywood Park w 1988.
– Dziękuję, Pani…
– …Śmierć.
– No tak – rzekłem. – Teraz proszę opowiedzieć mi wszystko o tym niby – Celinie. Wspomniała pani o jakimś antykwariacie?
– Właśnie, często wpada do antykwariatu Reda, przegląda książki… pyta o Faulknera, Carson McCullers. Charlesa Mansona…
– Wpada do antykwariatu, tak? Hmmm…
– Tak – potwierdziła. – Znasz Reda. Nie lubi, jak klienci za długo kręcą się po sali. Gość może wydać u niego i z 1000 dolców, ale niech tylko postoi sobie chwilkę, a Red już pędzi do niego z mordą. „Wynocha mi stąd!” – wrzeszczy. Red jest w porządku, ale czasem odbija mu szajba. W każdym razie co rusz wyrzuca Celine'a, a wtedy ten lezie do Mussa i siedzi tam z nosem na kwintę. Mija dzień czy 2, po czym znów się zjawia w antykwariacie i historia się powtarza.
– Celinę nie żyje. On i Hemingway odeszli w odstępie jednego dnia. 32 lata temu.
– Wiem o Hemingwayu. Zabrałam Hemingwaya.
– Jest pani pewna, że to był Hemingway?
– Nie ma dwóch zdań.
– Więc skąd te wątpliwości, czy ten Celinę to autentyczny Celinę?
– Sama nie wiem. Mam jakiś blok, jeśli o niego chodzi. Nigdy dotąd mi się to nie zdarzyło. Może za długo bawię się w te klocki.
Dlatego przyszłam do ciebie. Barton mówi, że jesteś dobry.
– I myśli pani, że prawdziwy Celinę wciąż żyje? I go pani chce, tak?
– Zgadłeś, mądralo.
– Belane. Nazywam się Nick Belane.
– Dobra. Belane. Muszę mieć pewność. Mnie interesuje tylko autentyczny Celinę, a nie jakiś nędzny naśladowca. Tych jest na pęczki.
– Święte słowa.
– Dobra, bierz się do roboty. Chcę mieć największego francuskiego pisarza. Czekam już bardzo długo.
Potem wstała i wyszła. W życiu nie widziałem takiego tyłka. Brak mi słów, żeby go opisać. Brak i koniec. Nie zawracajcie mi teraz głowy. Chcę sobie pofantazjować o tym tyłku.
Był następny dzień.
Odwołałem swoje wystąpienie w Izbie Handlu w Palm Springs.
Padał deszcz. Sufit przeciekał. Deszcz przedostawał się przez sufit i kapał: kap, kap, kap, kapu, kapu, kap, kap, kapu, kap, kap, kapu, kapu, kapu, kap, kap, kap…
Dzięki sake nie dzwoniłem zębami, ale co z tego. Byłem kluchowatym zerem. Skończyłem 55 lat, a nawet nie miałem garnka, żeby podstawić pod cieknący sufit. Mój stary ostrzegał mnie, że skończę trzepiąc konia na cudzym ganku w Arkansas. Mogłem jeszcze to zrobić. Autobus do Arkansas odjeżdżał codziennie. Ale w podróży zawsze miewałem zaparcie, a w dodatku zwykle siadał koło mnie jakiś trep z cuchnącą brodą i chrapał przez całą drogę. Może już lepiej było zająć się sprawą Celine'a.
Czy Celinę był Celine'em czy kimś innym? Czasami odnoszę wrażenie, że nawet nie wiem, kim sam jestem. No dobra, jestem Nick Belane. Ale słuchajcie. Gdyby ktoś wrzasnął: „Hej, Harry! Harry Martel!”, pewnie powiedziałbym: „Tak, o co chodzi?” No bo przecież mógłbym być każdym, nie? Co za różnica, jak się człowiek nazywa?
Życie jest pojebane, no nie? Zawsze brali mnie na końcu do drużyny baseballa, bo wiedzieli, że umiem posłać piłkę hen, do sąsiedniego stanu. Banda zawistników, ot co!
Byłem utalentowany, jestem utalentowany. Czasem patrzę na swoje dłonie i wiem, że mógłbym być wielkim pianistą albo kimś. A co robiły w życiu moje dłonie? Drapały jaja, wypisywały czeki, wiązały sznurowadła, naciskały spłuczkę kibla itd. Zmarnowałem swoje dłonie. I swój umysł.
Siedziałem w deszczu.
Zadzwonił telefon. Wytarłem słuchawkę przeterminowanym wezwaniem płatniczym z urzędu podatkowego i podniosłem.
– Nick B elanę – powiedziałem. A może nazywałem się Harry Martel?
– Tu John Barton – oznajmił głos.
– A tak, polecił mnie pan, dziękuję.
– Obserwuję cię, chłopie. Masz talent. Trochę jeszcze surowy, ale na tym polega twój urok.
– Dzięki za miłe słowa. Interesy nie idą mi najlepiej.
– Obserwuję cię. Dasz sobie radę, musisz tylko przetrzymać gorszy okres.