Изменить стиль страницы

– Racja…

– Dobra, pójdę tam – zdecydował się Jon.

Tak też zrobił.

Zbliżył się do nas młody człowiek z magnetofonem.

– Jestem z „Herald Examinera”. Prowadzę rubrykę „Co kto komu”. Czy zaliczyłby pan film do udanych?

– Czy ma pan 1000 dolarów? – spytała Sara.

– Uspokój się, to zwykła pogawędka. Mogę zrobić wyjątek.

– No więc, czy zaliczyłby pan film do udanych?

– Jest ma pewno lepszy od przeciętnego filmu. Kiedy tegoroczne Oscary dawno pójdą w niepamięć, Taniec Jima Beama dalej będzie co jakiś czas wyświetlany w centrach sztuki. I o ile nie dojdzie do końca świata, od czasu do czasu będą go pokazywać w telewizji.

– Naprawdę pan tak sądzi?

– Naprawdę. W dodatku, po kilkakrotnym obejrzeniu filmu widzowie zaczną się doszukiwać w poszczególnych dialogach i scenach głębokich, nie zamierzonych przez nikogo aluzji. Nasze społeczeństwo umie tylko przeceniać albo niedoceniać.

– Czy takie teksty wygłaszają bywalcy barów?

– Niektórzy. Dopóki ktoś ich nie zadźga.

– Odnoszę wrażenie, że bardzo wysoko ocenia pan ten film. – Wcale nie uważam, żeby był aż taki dobry. Po prostu inne filmy są aż tak niedobre.

– Który z oglądanych w życiu filmów uważa pan za najwybitniejszy?

– Eraserhead.

– Eraserhead?

– Tak.

– A na drugim miejscu?

– Kto się boi Virginii Woolf?

Zjawił się znowu Carl Wilson.

– Chinaski, na dole stoi jakiś facet, który twierdzi, że jest pańskim znajomym. Niejaki John Galt.

– Niech pan go poprosi na górę.

– No to dziękuję panu, panie Chinaski – zwrócił się do mnie gość z „Herald Examinera”.

– Bardzo proszę.

Odkorkowałem drugą butelkę i napełniłem nasze kieliszki. Sara nad wyraz dobrze przyswajała alkohol. Gadatliwa robiła się tylko wtedy, kiedy zostawaliśmy sami. A i wtedy zwykłe mówiła do rzeczy.

Wtem pojawił się John Galt. Wielki John Galt. Szedł w naszą stronę.

– Nigdy z Hankiem nie serwujemy sobie graby – wyjaśnił z uśmiechem. – Witaj, Saro – zwrócił się do Sary. – Czy trzymasz tego typa pod pantoflem?

– Zgadłeś, John.

Cholera, zadumałem się, iluż to człowiek zna facetów imieniem John. Wszędzie roi się od biblijnych imion. John, Mark, Peter, Paul.

Wielki John Galt wyglądał nie najgorzej. Jego oczy nabrały dobroci. Dobroć jest przywilejem najlepszych spośród nas. Znika egoizm. Ustępuje lęk. Kończy się rywalizacja.

– Dobrze wyglądasz, stary – pochwaliłem.

– Ty wyglądasz lepiej niż 25 lat temu – odpłacił komplementem.

– To tylko lepsza wóda, John.

– Zawdzięcza wygląd zdrowej diecie i witaminom. Nie używa cukru ani soli, jada tylko białe mięso – wyjaśniła Sara.

– John, jeśli ta wiadomość się rozniesie, sprzedaż moich książek spadnie na łeb, na szyję.

– Twoje rzeczy zawsze się będą sprzedawać. Nawet dziecko dałoby radę je przeczytać.

Wielki John Galt. W swoim czasie – prawdziwa deska ratunku. Kiedy pracowałem na poczcie, zamiast jeść, spać czy zająć się czymkolwiek, chodziłem do Johna. Wielki John zawsze był u siebie. Utrzymywały go kobiety. Kobiety jak świat światem utrzymywały Wielkiego Johna. „Hank, kiedy pracuję, nie jestem szczęśliwy. Ja chcę być szczęśliwy” – mawiał.

Na stoliczku do kawy, między nami, stała zawsze micha spidu, zwykle po brzegi wypełniona pigułkami i kapsułkami.

– Częstuj się.

Zanurzałem pałce w misie i wyjadałem prochy jak cukierki.

– John, to kurestwo wyżre ci mózg.

– Każdy człowiek jest inny, Hank. To, co szkodzi jednemu, drugiemu wychodzi na zdrowie.

Przez długie cudowne wieczory pieprzyliśmy o niczym. Przychodziłem z własnym piwem, którym popijałem pigułki. John był najbardziej oczytanym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem. Wcale nie był przy tym pedantem. Potrafił się jednak zachowywać dziwnie, chyba za sprawą spidu.

Czasem o 3 czy 4 nad ranem miewał napady śmieciarskiej gorączki. Szedł na zaplecza domów i grzebał w kubłach. Towarzyszyłem mu w jego eskapadach. „Muszę to mieć”. „Nie świruj, John, to jest tylko stary but, który komuś spadł z lewej nogi”. „Muszę go mieć”.

Jego dom tonął w śmieciach. Śmieci piętrzyły się na każdym kroku. Żeby usiąść na kanapie, musiałeś najpierw odsunąć stertę śmieci na bok. Ściany były wytapetowane sloganami i dziwnymi nagłówkami z gazet. W domu Johna wszystko było solidnie pieprznięte. Jego wnętrze przypominało testament szaleńca. W piwnicy zalegały tysiące nadgniłych i nabrzmiałych od wilgoci książek. John czytał każdą z nich, ale spływały po nim jak woda po gęsi. Potrafił przeżyć za trzy grosze, za to kiedy grał z tobą w szachy, walczył na śmierć i życie. John to było prawdziwe kuriozum. W tamtych czasach chyba nieustannie litowałem się nad sobą i on mi to uświadomił. Długie godziny, które z nim spędzałem, były dla mnie przede wszystkim rozrywką. Karmiłem się Johnem Galtem, kiedy nic innego nie było pod ręką. Był, podobnie jak ja, pisarzem. Z tą różnicą, że ja miałem odnieść w przyszłości sukces jako literat, a on nie. Od czasu do czasu pisał znakomite wiersze, potem popadał w krańcowe nieróbstwo. „Nie zależy mi na sławie, zależy mi na dobrym samopoczuciu” – tłumaczył. W życiu nie spotkałem nikogo, kto by tak pięknie deklamował własne, a także cudze wiersze. Był zachwycającym człowiekiem. Kiedy później stałem się sławny, ilekroć wspomniałem o Johnie Galcie, słyszałem w odpowiedzi: „Nie wiem, co Chinaski widzi w tym starym impotencie”. Dla miłośników mojej osoby i twórczości John i jego twórczość byli niestrawni. Zastanawiałem się czasem, czy moja twórczość nie jest aby adresowana do idiotów? Nie żebym na to mógł cokolwiek poradzić. Ptak lata, wąż pełza, a ja wymieniam taśmy w maszynie.

Co by nie mówić, fajnie było znów zobaczyć Johna Galta. Towarzyszyła mu jakaś nowa kobieta.

– Lisa – przedstawił ją. – Lisa też pisze wiersze.

Lisa natychmiast dorwała się do słowa. Terkotała jak karabin maszynowy, a John stał obok w milczeniu. Może po prostu wyrwała się z domu, jednak to, co mówiła, podejrzanie zatrącało starą jak świat gadką feministek. Nie byłoby w tym nic złego, niech sobie baby gadają, gdyby przy okazji nie pochłaniały tyle tlenu, tymczasem we wnętrzu panował taki upał, że nie można było sobie pozwolić na dodatkowy ubytek świeżego powietrza. Lisa gadała jak najęta, nie szczędząc nam najdrobniejszych szczegółów. Często miewali z Johnem wspólne wieczory poetyckie. Czy słyszałem kiedykolwiek o Babs Danish? Zaprzeczyłem. Otóż Babs Danish jest czarna i jest kobietą, i na wieczory poetyckie wkłada ogromne kolczyki, deklamuje swoje wiersze z wielkim żarem i kolczyki podskakują jej w uszach. Podczas występu Babs akompaniuje jej brat Tip. Koniecznie powinienem to zobaczyć.

– Hank nie chodzi na wieczory poetyckie – wyjaśniła Sara – ale ja słyszałam Babs Danish i bardzo mi się podobała.

– John, Babs i ja w najbliższą środę będziemy mieli wspólny wieczór w Beyond Baroque. Przyjdziecie posłuchać?

– Ja pewnie przyjdę – obiecała Sara. Sądzę, że dotrzymała obietnicy.

Przyjrzałem się uważniej Johnowi Galtowi. Wyglądał na dobrotliwego poczciwca, ale w jego oczach pierwszy raz w życiu dostrzegłem cierpienie. Wyglądał bardziej na szachistę, który na starcie poświęcił dwa pionki i nie uzyskał przewagi, niż na człowieka, który chce być szczęśliwy.

Wrócił facet z „Herald Examinera”.

– Panie Chinaski – powiedział – chciałem panu zadać jeszcze jedno pytanie.

Poznałem go z Johnem i Lisą.

– John Galt – przedstawiłem. – Wielki zapoznany poeta Ameryki. Ten człowiek pomagał mi, kiedy nikt nie chciał podać mi ręki. Chciałbym, żeby przeprowadził pan wywiad z Johnem Galtem.

– Słucham, panie Galt.

– Poznaliśmy się z Hankiem jakieś 20 lat temu…

Ulotniliśmy się z Sarą.

– Coś mi się wydaje, że ta Lisa ciosa mu kołki na głowie – zauważyłem.

– Może mu to służy.

– Niewykluczone.