Изменить стиль страницы

– Ty pokurczliwy skurwielu!

Jay się nie obejrzał. Niedaleko był już most, a obok niego ścieżka i przecinka położona zaledwie ćwierć mili od Pog Hill, prowadząca prosto na ulicę. W pobliżu mostu znajdowały się też inne ścieżki, wiodące do drugiej przecinki i nieużytków leżących poniżej drogi. Gdyby tylko udało mu się tam dobiec… Do mostu miał już całkiem blisko. A do tego był przecież młodszy od Zetha. I lżejszy. Na pewno mógł biec szybciej. Jeżeli tylko uda mu się dotrzeć do mostu, znajdzie dla siebie odpowiednią kryjówkę.

Uciekając, rzucił okiem przez ramię. Odległość między nim, a jego wrogami wyraźnie się zwiększyła – wynosiła teraz jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów. Glenda już pewnie trzymała się na nogach i biegła za nim, ale pomimo jej rozmiarów, Jay nie czuł przed nią strachu. Już ledwo łapała oddech, a jej nad miarę wielkie piersi podskakiwały śmiesznie pod obcisłą koszulką. Zeth truchtał powoli tuż obok niej, ale gdy Jay się odwrócił, wyskoczył w przód przerażającym, szybkim sprintem, pracując silnie ramionami. Wokół kostek furczały mu tylko ziarnka żwiru.

Jay czuł już lekki zawrót głowy, a do tego miał wrażenie, że w gardle zagnieździł mu się rozpalony do czerwoności kamień. Tuż za pobliskim zakrętem widział most i rząd topoli wyznaczający odludne miejsca. Dzieliło go od nich nie więcej jak pięćset metrów.

Talizman Joego tkwił wciąż w jego kieszeni. Gdy biegł, czuł, jak ociera mu się o udo, i od razu ulżyło mu na myśl, że ma go przy sobie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby go nie zabrał. Tego lata był tak zajęty sobą, tak bardzo pogrążony we własnych problemach, że o magii nie myślał wcale.

Teraz zaś miał nadzieję, że talizman zadziała.

Dopadł mostu. Przestrzeń pomiędzy nim, a prześladowcami jeszcze się zwiększyła. Zaczął się rozglądać za dogodną kryjówką. Ucieczka ścieżką prowadzącą ku ulicy wydała mu się nagle zbyt ryzykownym posunięciem. Jay był już u kresu sił, a od uczęszczanej, bezpiecznej drogi dzieliło go pięćdziesiąt metrów krętej, żwirowej ścieżki. Zacisnął palce na amulecie Joego i skręcił dokładnie w przeciwną stronę – tam, gdzie nie spodziewaliby się go szukać ścigający – pod most i ścieżką w stronę Pog Hill.

Tuż za łukiem mostu znajdowała się kępa rozsiewającej nasiona wierzbówki i Jay wskoczył w nią, czując ciężkie pulsowanie w głowie i wywołane radosnym uniesieniem ściskanie w sercu.

Był bezpieczny.

Siedząc w kryjówce, słyszał ich głosy. Zetha – całkiem bliski, i Glendy – raczej odległy, stłumiony dzielącą ich odległością, dochodzący gdzieś z otwartej przestrzeni pomiędzy mostem a przecinką.

– Gdzieżeż, do diabła, się podział?

Jay słyszał, że Zeth jest po drugiej stronie łuku, wyobraził sobie, jak się właśnie rozgląda po ścieżce, ocenia w duchu odległości. Na tę myśl skurczył się, jak mógł najbardziej, pod upstrzonymi bielą gałęziami wierzbówki.

Teraz dobiegł go głos Glendy, świszczący z powodu zadyszki.

– Zgubiłżeś go, ty gnoju!

– Eee. Jest tu gdzieś. Nie mógł zbiec daleko.

Mijały minuty. Podczas gdy prześladowcy lustrowali teren, Jay kurczowo ściskał talizman. Talizman od Joego. Zadziałał już tak wiele razy przedtem. Dawniej Jay nie całkiem ufał w jego moc, ale teraz już nie miał wątpliwości. Uwierzył w magię. Prawdziwie uwierzył. Po chwili dobiegł go taki odgłos, jakby ktoś stąpał po śmieciach leżących w dużych ilościach pod mostem. Potem kroki zachrzęściły na żwirze. Ale on przecież był bezpieczny. Niewidzialny dla wrogich oczu. Co do tego nie miał żadnych wątpliwości.

– Jest tutej!

Była to dziesięcioletnia Paula czy też Patty, stojąca po pas w pienistym zielsku.

– Szybko Zeth. Łap go! Łap!

Jay zaczął się cofać w stronę mostu. Za każdym ruchem w powietrze wzbijał się tuman białych nasion. Talizman zwisał luźno spod jego palców. Glenda i Karen zaszły mu drogę i teraz wyraźnie widział ich błyszczące od potu twarze. Tuż za łukiem mostu był jedynie głęboki rów zarośnięty rozkrzewionymi, późno letnimi pokrzywami. Tam nie mógł więc uciekać. W tym samym momencie, gdy to spostrzegł, spod mostu wyskoczył Zeth, złapał go za ramię, po czym przyciągnął ku sobie za ramiona w przerażająco poufałym, nieznoszącym sprzeciwu geście powitania.

– Jużeś mój.

A więc magia w końcu zatraciła swą moc.

Jay niechętnie wracał wspomnieniami do tego, co się wydarzyło później. Obrazy tamtych chwil spowijała cisza, podobnie jak większość snów. Najpierw ściągnęli z niego T-shirt i wepchnęli – kopiąc i wrzeszcząc – do rowu z pokrzywami. Jay usiłował stamtąd wypełznąć, ale Zeth ciągle spychał go z powrotem – liście pokrzyw zostawiały na jego ciele znaki, które miały swędzieć i piec przez kilka następnych dni. Jay podniósł ręce, by osłonić twarz, a gdzieś w tyle głowy kołatała mu myśl: „Czemu coś podobnego nigdy nie przytrafia się Clintowi?”, kiedy ktoś pociągnął go nagle w górę za włosy, a głos Zetha oznajmił:

– Teraz na mnie kolej, skurwielu.

W powieści walczyłby jak lew. W rzeczywistości nie walczył wcale. W powieści wykazałby chociaż odrobinę buntu, desperackiej zuchowatości. Wszyscy bohaterowie jego opowiadań zachowaliby się w taki sposób.

Jay jednak nie należał do bohaterów.

Zaczął się drzeć, jeszcze zanim spadł na niego pierwszy cios. Zresztą prawdopodobnie właśnie dzięki temu uniknął solidnego manta. Mogło być o wiele gorzej, pomyślał, gdy w jakiś czas potem szacował szkody. Rozkwaszony nos, kilka siniaków, dżinsy zdarte na obu kolanach z powodu paskudnego upadku na kamienie torowiska. Jedyną poważnie uszkodzoną rzeczą okazał się jego zegarek. Dopiero dużo później uświadomił sobie, że zniszczeniu uległo wiele więcej – coś ważniejszego, mającego istotniejszy wpływ na życie niż zegarek czy nawet złamana kość. W grę wchodziła wiara – a przynajmniej takie miał poczucie. W owej chwili pękło coś w jego wnętrzu, coś, czego nie można było już naprawić.

Jak powiedziałby Joe – umarła metafizyka.

Matce oznajmił, że spadł z roweru. Było to całkiem wiarygodne kłamstwo – w każdym razie wystarczająco wiarygodne, by wyjaśnić kwestię zapuchniętego nosa i podartych dżinsów. Na szczęście nie przejęła się tak bardzo, jak Jay się obawiał; przyszedł akurat wtedy, gdy wszyscy oglądali w telewizji powtórkę filmu „Blue Hawaii” w ramach pośmiertnych wspomnień o Elvisie.

Nie spiesząc się, odstawił rower. Potem zrobił sobie kanapkę, wyciągnął z lodówki puszkę coli, poszedł do swojego pokoju i zajął się słuchaniem radia. Wszystko nagle wydało mu się zwodniczo normalne – jakby Gilly, Zeth czy Pog Hill już należały do odległej przeszłości. Z radia płynęło „Straighten Out” Stranglersów.

Jay wraz z matką wyjechał z Monckton jeszcze w ten sam weekend. Z nikim się nie pożegnał.

47

Lansquenet, maj 1999

Jay był pochłonięty pracą w ogrodzie, gdy zjawiła się Popotte z pocztą. Była małą, okrągłą kobietą o pogodnej twarzy, w szkarłatnym swetrze. Zawsze zostawiała swój staroświecki rower przy głównej drodze i donosiła pocztę ścieżką na piechotę.

– Eh, monsieur Jay – westchnęła ciężko, wręczając mu pakiet kopert. – Nie mógłbyś mieszkać nieco bliżej szosy?! Jeżeli jest dla ciebie jakaś przesyłka moje tournee zawsze przeciąga się o pół godziny. Za każdym razem, gdy się tu zjawiam, ubywa mi co najmniej dziesięć kilo. Tak dłużej być nie może! Musisz wystawić sobie skrzynkę na listy przy drodze!

Jay rozpromienił się w uśmiechu.

– Wejdź do środka i skosztuj jednego ze świeżych chaussons aux pommes wyrobu Poitou. Nastawiłem już kawę. Właśnie zamierzałem zrobić sobie przerwę.

Popotte przybrała na tyle surowy wyraz twarzy, na ile pozwalała jej pogodna fizjonomia.

– Eh, Rosbif, czy ty przypadkiem nie próbujesz mnie przekupić?

– Nie, madame – ponownie uśmiechnął się szeroko. – Za to próbuję sprowadzić cię na złą drogę.

Roześmiała się.