Изменить стиль страницы

Właśnie rozważał możliwość podniesienia się do pozycji pionowej, gdy usłyszał kroki od strony winnicy. Podniósł wzrok i zdążył ujrzeć Marise d’Api dopadającą bez tchu do bramy i chwytająca Rosę w objęcia. Marise zdała sobie sprawę z jego obecności dopiero po paru minutach, najpierw bowiem wdała się z Rosą w gwałtowną wymianę migową. Jay tymczasem usiłował wstać, pośliznął się, uśmiechnął, machnął nieśmiało dłonią, w nadziei, że dopełniając tego wymogu prowincjonalnej etykiety, sprawi, iż ona nie zauważy jego stanu. Nagle poczuł się bardzo nieswojo z powodu zapuchniętego oka, przemoczonego ubrania, powalanych błotem dżinsów.

– Miałem wypadek – wyjaśnił słabym głosem.

Wzrok Marise powędrował w stronę gniazda os. Resztki zwęglonej chusteczki Jaya wciąż sterczały z dziury i nawet przez rzekę docierał do niej zapach płynnego gazu. Rzeczywiście, wypadek.

– Ile razy zostałeś użądlony? – Po raz pierwszy w życiu miał wrażenie, że dosłyszał w jej tonie nutę rozbawienia.

Jay rzucił okiem na dłonie i ramiona.

– Nie wiem. Ja… nigdy bym nie przypuszczał, że tak szybko zareagują. – Zauważył, że Marise patrzy na porzu coną butelkę wina i zapewne wysnuwa odpowiednie wnioski.

– Jesteś alergikiem?

– Chyba nie. – Jay ponownie usiłował się podnieść, ale znowu pośliznął się i upadł w trawę. Było mu niedobrze i czuł zawroty głowy. Martwe osy przywierały mu do ubrania. Marise wyglądała na przestraszoną, a jednocześnie bliską wybuchu śmiechu.

– Chodź ze mną – powiedziała w końcu. – Mam w domu zestaw przeciw użądleniom. Niekiedy istnieje groźba spowolnionej reakcji.

Powoli i ostrożnie Jay podciągnął się w kierunku żywopłotu. Tuż za nim dreptała Rosa, w towarzystwie swojej kózki. W połowie drogi do domu Jay poczuł małą, chłodną rękę dziecka wsuwającą się w jego dłoń. Gdy spojrzał w dół zobaczył, że Rosa się uśmiecha.

Dom okazał się o wiele większy, niż się zdawało z odległości szosy. Była to odpowiednio przebudowana stodoła, z dachem o niskich szczytach i drzwiami na poddaszu, którymi swego czasu wrzucano bele siana na górę. Przy jednym z zabudowań gospodarskich stał stary traktor. Z boku domu usytuowany był niewielki, starannie utrzymany ogródek, z tyłu – mały sad, w którym rosło mniej więcej dwadzieścia jabłoni, a z jeszcze innego boku drewutnia z sągami drewna już przygotowanymi na zimę. Po wąskich bruzdach winnicy spacerowały dwie czy trzy małe, brązowe kózki. Jay podążał za Marise wąską ścieżką pomiędzy winoroślą. Na skraju pola Marise wyciągnęła do niego dłoń, by mu pomóc w zejściu na równą drogę, jego kroki bowiem wciąż były niezdarne i niepewne. Jay podejrzewał jednak, że zrobiła to nie tyle ze względu na niego, co na rośliny, które mógłby przy okazji uszkodzić.

– Wejdź tutaj – rzuciła krótko, wskazując na kuchenne drzwi. – Usiądź, a ja przyniosę ten zestaw.

Jej kuchnia była schludna i jasna. Nad porcelanowym zlewem wisiała półka, na której stały kamionkowe garnki, na środku stał długi dębowy stół – bardzo podobny do tego z jego farmy – a pod ścianą tkwił gigantyczny, czarny piec. Z niskich belek ponad kominem zwisały wiązki ziół: rozmarynu, szałwi i mięty. Rosa pobiegła do spiżarki i przyniosła lemoniadę. Nalała sobie pełną szklankę, po czym zasiadła za stołem i przyglądała się Jayowi z otwartą ciekawością.

– Tu as mai? - spytała. Spojrzał jej w oczy.

– Można tak powiedzieć – odparł. Rosa uśmiechnęła się psotnie.

– Czy ja też mogę dostać trochę? – Jay wskazał na szklankę z lemoniadą i Rosa przesunęła ją ku niemu po stole. A więc umiała zarówno migać, jak i czytać z ruchu warg. Jay zastanawiał się, czy wiedziała o tym Mireille. Jakoś wydawało mu się to nieprawdopodobne. Głos Rosy był dziecinny, ale brzmiał pewnie, nie miał w sobie nic z bełkotliwości tonu ludzi głuchych. Lemoniada domowej roboty okazała się bardzo dobra.

– Dziękuję.

Marise, w tym momencie wchodząca do kuchni, posłała mu podejrzliwe spojrzenie. W ręku trzymała jednorazową strzykawkę.

– To adrenalina. Kiedyś byłam pielęgniarką.

Po drobnej chwili wahania Jay wyciągnął ramię i zamknął oczy.

– No już.

Poczuł lekkie pieczenie w zagięciu łokcia. Przez sekundę zakręciło mu się w głowie, jednak ten stan niemal natychmiast minął. Marise przyglądała mu się z wyraźnym rozbawieniem.

– Jak na kogoś, kto wypowiada wojnę osom, jesteś nad wyraz wrażliwy.

– To niezupełnie tak – powiedział Jay, masując ramię.

– Ktoś, kto się podobnie zachowuje, musi się liczyć z tym, że zostanie użądlony. I tak miałeś szczęście.

Pewnie miała rację, jednak w owej chwili jemu zdawało się zupełnie inaczej. W głowie wciąż mu pulsowało. Lewe oko miał potężnie zapuchnięte. Marise podeszła do jednej z szafek i wyjęła pudełko z białym proszkiem. Wsypała nieco tego proszku do filiżanki, dodała trochę wody i wymieszała, po czym wręczyła mu filiżankę.

– Soda oczyszczona. Powinieneś nią posmarować miejsca po użądleniach.

Nie zaoferowała mu przy tym pomocy. Jay postanowił zastosować się do jej rady, chociaż jednocześnie czuł się trochę głupio. Nie tak wyobrażał sobie ich spotkanie. Powiedział o tym Marise.

Wzruszyła jedynie ramionami, po czym znów odwróciła się w stronę szafki. Jay przyglądał się, jak wsypywała makaron do rondla, zalewała wodą, przyprawiała i stawiała ostrożnie na fajerce.

– Muszę zrobić Rosie lunch – wyjaśniła. – Ale nie śpiesz się z tego powodu.

Pomimo tych słów Jay miał nieodparte wrażenie, że Marise chciałaby się go pozbyć ze swej kuchni najszybciej jak to możliwe. On tymczasem niezdarnie próbował zasmarować sodą ukąszenia na plecach. Brązowa kózka wetknęła głowę przez drzwi i zabeczała.

– Clopette, non! Pas dans la cuisine! - wykrzyknęła Rosa. Zerwała się z miejsca i wypchnęła zwierzę na zewnątrz; w tym momencie Marise posłała jej ostre, strofujące spojrzenie i speszona dziewczynka natychmiast zasłoniła buzię rękami. Jay patrzył na nią oniemiały ze zdumienia. Czemu Marise nie chciała, by jej córka odzywała się w jego obecności? Tymczasem ona gestami pokazała Rosie, by nakryła stół. Rosa wyjęła trzy talerze z szafki. Marise po trząsnęła przecząco głową. Z ociąganiem, niechętnie, dziewczynka odstawiła z powrotem jeden z talerzy.

– Dzięki za udzielenie pierwszej pomocy – wtrącił Jay rozważnym tonem.

Marise kiwnęła głową, nadzwyczaj pochłonięta siekaniem pomidorów do sosu. Po chwili dodała do nich garść świeżej bazylii, którą zerwała ze skrzynki stojącej na parapecie.

– Masz piękną posiadłość.

– Tak? – Wydawało mu się, że wychwycił w jej głosie gniew.

– Nie żebym myślał o jej kupieniu – dorzucił Jay po spiesznie. – Chciałem tylko powiedzieć, że to wyjątkowa farma. Urokliwa.

Marise odwróciła się i wbiła w niego wzrok.

– O co ci właściwie chodzi? – Jej twarz ściągnął wyraz podejrzliwości. – Co to za sprawa z tym kupowaniem? Czyżbyś już z kimś o tym rozmawiał?

– Ależ skąd! – zaprzeczył gorliwie. – Po prostu usiłowałem jakoś nawiązać rozmowę. Przysięgam, że…

– Nie przysięgaj – oznajmiła beznamiętnie. Przelotny moment cieplejszego do niego stosunku nagle uleciał. – Nic nie mów. Wiem, że prowadziłeś rozmowy z Clairmontem. Widuję jego van zaparkowany pod twoim domem. Jestem pewna, że przedstawił ci wiele interesujących koncepcji.

– Koncepcji? Zaśmiała się ironicznie.

– O, ja wszystko wiem, monsieur Mackintosh. Węszysz wokół i do tego zadajesz mnóstwo pytań. Najpierw kupujesz stary Chateau Foudouin, a zaraz potem wykazujesz wielkie zainteresowanie gruntami nad rzeką. Co takiego planujesz tu pobudować? Domki letniskowe? Kompleks sportowy, jak w Le Pinot? Czy może coś jeszcze bardziej egzotycznego?

Jay zdecydowanie pokręcił głową.

– Nic nie rozumiesz. Jestem pisarzem. Przyjechałem tu, by napisać książkę. I absolutnie nic poza tym.

Rzuciła mu cyniczne spojrzenie. Jej oczy przeszywały go niczym lasery.

– Nie chcę, by Lansquenet stało się drugim Le Pinot – oznajmił Jay z naciskiem. – I powiedziałem o tym Clairmontowi już na samym początku. Widujesz jego van pod moim domem, dlatego że wciąż zwozi na moją farmę brocante; ubzdurał sobie, że jestem zainteresowany skupowaniem rupieci.