Изменить стиль страницы

Josephine jednym haustem wypiła swoją kawę, po czym otarła dłonie w fartuch.

– I tak się właśnie miały sprawy – oznajmiła na zakończenie. – Od tamtego czasu nie ujrzeliśmy tu ani Marise, ani Rosy. Niekiedy zdarza mi się je przyuważyć – mniej więcej raz w miesiącu – na drodze do Agen, czy jak idą do Narcisse’a lub urzędują na polu po drugiej stronie rzeki. I to wszystko. Marise nie wybaczyła ludziom z wioski tego, co się wydarzyło po śmierci Tony’ego – zaakceptowania opowieści Mireille i obojętności, gdy zniknęła Rosa. Nie da się jej wytłumaczyć, że ktoś mógł nie mieć z tym wszystkim nic wspólnego. I tak by nie uwierzyła.

Jay pokiwał głową. To wydawało mu się całkowicie zrozumiałe.

– Muszą się obie czuć bardzo samotne – oznajmił po chwili. W tym momencie pomyślał o Maggie i Gilly – o tym, jak zawsze potrafiły szybko znaleźć przyjaciół w każdym miejscu, do którego się udały; jak handlowały i wykonywały rozmaite użyteczne prace, gdziekolwiek się znalazły; jak umiały stawić czoło uprzedzeniom i obelgom – reagując na nie radosnym buntem. Owa zimna, podejrzliwa kobieta, gospodarująca po drugiej stronie rzeki, tak niezwykłe różniła się od przyjaciół Joego z Nether Edge. A tymczasem jej dziecko uderzająco przypominało wyglądem Gilly. W drodze powrotnej do domu Jay sprawdził, co się dzieje z plecakiem, ale, zgodnie z oczekiwaniami, nie znalazł go w miejscu, w którym go zostawił. Tkwiła tam nadal jedynie głowa smoka – z wciąż wywalonym na wierzch językiem z karbowanej bibuły – teraz przystrojona girlandą z czerwonych wstążeczek, osadzonych zawadiacko na gęstej, zielonej grzywie potwora. Gdy Jay podszedł bliżej, spostrzegł też, że pomiędzy zęby maszkarona została starannie wetknięta gliniana fajeczka, z której sterczał żółty kwiat mleczu. A do tego, kiedy przechodził obok, tłumiąc śmiech, był niemal pewien, że z drugiej strony żywopłotu coś się poruszało – dojrzał ostry pomarańczowy błysk, odcinający się od świeżej zieleni, po czym usłyszał bezczelne beczenie kozy dochodzące z niedalekiej odległości.

38

Niedługo później, pochylony nad filiżanką swojej ulubionej grand creme w Cafe des Marauds, słuchał półuchem opowieści o pierwszym festiwalu czekolady, który odbył się w wiosce pomimo poważnego oporu czynników kościelnych. Kawa smakowała wybornie – była posypana wiórkami czekolady, a obok, na spodeczku, leżał cynamonowy herbatnik. Naprzeciw Jaya siedział Narcisse z nieodłącznym katalogiem nasion w dłoni, nad swoją zwyczajową filiżanką cafe cassis. Popołudniami w kawiarni był większy ruch, jednak Jay spostrzegł, że klientela i tak wciąż składała się głównie ze starszych mężczyzn – grających w szachy czy karty, wymieniających zdania w szybkiej, miejscowej gwarze – patois. Wieczorami z kolei lokal zapełniał się robotnikami rolnymi schodzącymi się z okolicznych pól i farm. Jay zaczął się na głos zastanawiać, gdzie się podziewali młodzi ludzie.

– Niewielu młodych decyduje się tu pozostać – wyja śniła Josephine. – W Lansquenet nie ma pracy, o ile się nie zdecyduje na zawód rolnika. Poza tym wiele farm zostało tak bardzo rozdrobnionych pomiędzy męskich potomków rodzin, że teraz ciężko z nich wyżyć.

– Zawsze synowie. Nigdy córki – zauważył Jay.

– Niewiele kobiet w tej wiosce zdecydowałoby się na samodzielne prowadzenie gospodarstwa – stwierdziła Josephine, wzruszając ramionami. – Większość hurtowników roślin i odbiorców płodów rolnych nie miałaby ochoty współpracować z kobietami.

Jay parsknął śmiechem.

Josephine rzuciła mu szczególne spojrzenie.

– Nie wierzysz? Pokręcił głową.

– Jakoś nie mogę tego pojąć – oznajmił. – W Londynie…

– Lansquenet to nie Londyn – stwierdziła z rozbawie niem Josephine. – Tutaj ludzie są przywiązani do tradycyjnych wartości. Kościół. Rodzina. Ziemia. To dlatego tak wielu młodych ludzi stąd ucieka. Chcą takiego życia, o jakim czytają w kolorowych magazynach. Marzą o wielkich miastach, szybkich samochodach, dyskotekach, wspaniałych sklepach. Na szczęście, zawsze znajdzie się ktoś, kto postanawia tu pozostać. Niektórzy zaś powracają do nas po pewnym czasie.

Nalała mu kolejną porcję grand creme i poczęstowała uśmiechem.

– Był taki okres w moim życiu, kiedy dałabym wszystko, by uciec z Lansquenet. Pewnego razu nawet wyruszyłam w drogę. Spakowałam walizki i wyniosłam się z domu.

– I co?

– Po drodze zatrzymałam się tu na filiżankę czekolady. I wtedy zrozumiałam, że tak naprawdę nie mogłabym żyć nigdzie indziej. W zasadzie tak naprawdę wcale nie miałam ochoty opuszczać tego miejsca. – Urwała na moment, by zebrać puste szklanki z sąsiedniego stolika. – Jeżeli pożyjesz tu dostatecznie długo, zrozumiesz. Po jakimś czasie ludziom trudno pożegnać się z Lansquenet. I nie chodzi tylko o samą wioskę jako taką. Ostatecznie każdy budynek to tylko budynek. Tutaj po prostu wszystko należy do każdego. I każdy przynależy do wspólnoty. Nawet pojedyncza osoba już coś wnosi i zmienia.

Jay skinął głową. To była jedna z rzeczy, które przede wszystkim pociągały go w Pog Hill Lane. Wciąż odczuwalna obecność sąsiadów. Dyskusje toczone przez płot. Wymienianie się przepisami kulinarnymi, koszykami owoców, butelkami wina. Ciągłe bycie wśród ludzi. Tak długo jak mieszkał tam Joe, Pog Hill Lane tętniło życiem. Wszystko umarło wraz z jego zniknięciem. Nagle Jay poczuł, że bardzo zazdrości Josephine jej stylu życia, jej przyjaciół, widoku na Les Marauds. Jej wspomnień.

– A ja? – zaczął się zastanawiać. – Czy ja też tutaj coś wniosę?

– Oczywiście.

Nie zdawał sobie sprawy, że wypowiedział to w głos.

– Każdy wie, że tu się sprowadziłeś, Jay. Każdy mnie o ciebie rozpytuje. Ale by zostać zaakceptowanym wśród nas, potrzeba nieco czasu. Ludzie muszą wiedzieć, czy rzeczywiście zamierzasz tu pozostać na stałe. Nie chcą zaprzyjaźniać się z kimś, kto jest tu tylko przelotem. A do tego niektórzy odczuwają strach.

– Strach? Ale przed czym?

– Przed zmianami. Tobie może to się wydawać niedorzeczne, ale większość z nas chce, żeby Lansquenet pozo stało takie, jakie jest. Niezmienione. Nie chcemy stać się kolejnym Montauban czy Le Pinot. Nie chcemy, by przewalały się tu masy turystów, wykupujących domy po zawrotnych cenach, pozostawiających to miejsce śmiertelnie opustoszałe zimą. Turyści są jak plaga os. Wdzierają się wszędzie. Wszystko pożerają. Rozprawiliby się z nami w rok. Po Lansquenet nic by nie pozostało. Byłyby tu jedynie pensjonaty i automaty do gry. Nasza wioska, nasze prawdziwe życie zniknęłoby bezpowrotnie. Potrząsnęła głową.

– Ludzie cię obserwują, Jay. Widzą, jak blisko się przyjaźnisz z Caro i Georges’em Clairmontami. Sądzą, że być może ty i oni… – urwała i zawahała się przez moment. – Potem widzą, jak odwiedza cię Mireille Faizande, i dochodzą do wniosku, że pewnie zamierzasz też wykupić sąsiednią farmę, za rok, gdy wygaśnie umowa dzierżawy.

– Farmę Marise? A czemuż miałbym robić coś podobnego? – spytał szczerze zaintrygowany.

– Każdy, kto posiada tę farmę, kontroluje grunty aż do rzeki. Autostrada do Tuluzy przebiega zaledwie kilka kilometrów od jej granic. To ziemia wymarzona pod zabudowę. Podobne historie zdarzały się wielokrotnie w innych miejscowościach.

– Ale to nie ma ze mną nic wspólnego – Jay posłał jej twarde spojrzenie. – Przyjechałem tu, by pisać. To wszystko. Chcę tylko ukończyć swoją książkę. I nic innego mnie nie interesuje.

Josephine skinęła głową, wyraźnie usatysfakcjonowana.

– Tak sądziłam. Ale zadawałeś mnóstwo pytań na jej temat. Pomyślałam więc, że być może…

– Nie! Skąd!

Narcisse posłał mu zaciekawione spojrzenie sponad katalogu nasion.

Zniżając głos, Jay odparł szybko:

– Słuchaj, jestem pisarzem. Interesują mnie różne historie. Lubię ciekawe opowieści. To wszystko.

Josephine dolała mu kawy, po czym obsypała powstałą piankę startymi orzechami laskowymi.