Изменить стиль страницы

37

Gdy następnego ranka Jay pojechał do Agen, zastał tam notkę od swojego agenta. Nick zdawał się niezwykle podekscytowany; podkreślił grubą krechą parę wyrazów, by wyraźnie zaznaczyć ich wagę. Skontaktuj się ze mną jak najszybciej, to pilne. Jay zadzwonił do niego z kawiarni Josephine. Nie miał w domu telefonu i wcale nie zamierzał go instalować. Głos Nicka dochodził do niego z wielkiej oddali, niczym sygnał słabej stacji radiowej. Jay o wiele wyraźniej słyszał kawiarniane dźwięki – pobrzękiwanie szklanek, przesuwanie warcabów po planszy, śmiech, podniesione głosy – niż słowa Nicka.

– Jay! Jay! Tak się cieszę, że cię słyszę. Tu zapanowało istne szaleństwo. Nowa książka jest wspaniała. Rozesłałem ją po kilku wydawcach. I…

– Ja jeszcze jej nie skończyłem – wtrącił rzeczowo Jay.

– To nieważne. Na pewno będzie wspaniała. Najwyraźniej nowy klimat ci służy. To, czego teraz potrzeba mi najbardziej…

– Słuchaj, zaczekaj chwilę – Jay poczuł się nagle mocno zdezorientowany. – Nie jestem jeszcze gotowy.

Nick musiał dosłyszeć jakąś szczególną nutę w jego głosie, ponieważ natychmiast spuścił z tonu.

– Hej, spokojnie. Nikt nie zamierza cię poganiać ani wywierać żadnej presji. Nikt nawet nie wie, gdzie jesteś.

– Bardzo się z tego cieszę – odparł Jay. – Muszę dłużej pobyć w samotności. Czuję się tu bardzo szczęśliwy; pracuję w ogrodzie i rozmyślam o nowej książce.

Jay niemal słyszał, jak umysł Nicka zaczyna buzować od szybkiej kalkulacji.

– OK, jeżeli tak chcesz, będę trzymać innych z daleka od ciebie. Wszystko trochę przystopuję. Co jednak mam powiedzieć Kerry? Wydzwania do mnie praktycznie co dzień i domaga się…

– Kerry jest osobą, której w żadnym razie nie powiesz, gdzie jestem – odparł Jay z naciskiem. – Ją ostatnią miał bym ochotę tu oglądać.

– Ho, ho – rzucił Nick.

– Co „ho, ho”?

– A więc przy okazji uprawiasz również cherchez la femme, tak? – powiedział rozbawionym głosem. – Oceniasz miejscowe talenty?

– Nie.

– Jesteś pewien?

– Absolutnie.

Jay pomyślał, że nawet nie skłamał. Od tygodni praktycznie nie myślał o Marise. Poza tym kobieta, która wkroczyła na strony jego powieści, bardzo odbiegała od rzeczywistej samotnicy z sąsiedniej posiadłości. Jay nie był zainteresowany nią jako taką, ale jej historią.

Po usilnych naleganiach Nicka, Jay podał mu w końcu numer telefonu Josephine na wypadek gwałtownej potrzeby kontaktu. Nick jeszcze raz zapytał, kiedy będzie mógł przeczytać całość. Jay nie potrafił mu powiedzieć. Prawdę mówiąc, nawet nie miał ochoty się nad tym zastanawiać. W zasadzie czuł się nieswojo na myśl, że Nick bez jego zgody pokazał komuś pierwsze strony maszynopisu, mimo że przecież na tym polegała jego praca. Gdy odłożył słuchawkę, spostrzegł, że Josephine podała świeży dzbanek kawy do jego stolika. Siedzieli tam Roux i Poitou oraz Popotte, listonoszka. Jay był przez chwilę całkiem otumaniony. Nigdy przedtem Londyn nie wydawał mu się równie daleki.

Wracał do domu, jak zwykle, na przełaj przez pola. W nocy lało i ścieżka była bardzo śliska, bo wciąż jeszcze kapało na nią z żywopłotów. Zszedł więc z drogi i wędrował wzdłuż rzeki aż do granicy posiadłości Marise, rozkoszując się ciszą i widokiem drzew przygiętych od deszczu. W winnicy ani śladu Marise. Jay dojrzał niewielki obłok dymu nad kominem jej domu i w owej chwili to był jedyny, dostrzegalny ruch w przyrodzie. Nawet ptaki nie wydawały najlżejszego odgłosu. Jay zamierzał przekroczyć rzekę w najwęższym, najpłytszym miejscu, tam gdzie ziemia Marise stykała się z jego gruntami. Oba brzegi rzeki były nieco wzniesione, porośnięte na górze drzewami: owocowymi po jej stronie i bezładną plątaniną głogów oraz dzikiego bzu – po jego. Przechodząc obok, Jay spostrzegł, że czerwone wstążeczki, które poprzyczepiał do gałęzi zniknęły – prawdopodobnie zdmuchnięte wiatrem. A więc będzie musiał obmyślić pewniejszy sposób ich mocowania. W miejscu, do którego zmierzał, rzeka się znacznie wypłycała, a brzegi były niższe. Jednak w czasie deszczu woda przybierała, tworząc z kęp trzcin maleńkie wysepki. Podmywała przy tym czerwoną glinę brzegów i żłobiła w niej wymyślne wzory, które potem słońce utwardzało na kamień. Przy brodzie zbudowano schodki, wybłyszczone falami rzeki i niezliczoną ilością onegdaj depczących je stóp, chociaż teraz tamtędy chadzał jedynie Jay. A przynajmniej tak mu się zdawało.

Tymczasem, gdy doszedł do brodu, dojrzał dziewczynkę kucającą ryzykownie na skraju brzegu, mącącą patykiem cichą wodę. Tuż obok niej stała mała, brązowa kózka i wybałuszała łagodnie oczy. Jego nadejście spłoszyło dziecko, które teraz lekko zesztywniało. Zobaczył jasne oczy, równie ciekawskie, co oczy kozy.

Przez moment wpatrywali się w siebie nawzajem: ona – przymurowana do miejsca, w którym kucała, z szeroko otwartymi oczami, Jay – osłupiały z powodu najniezwyklejszego przypadku deja vu, jakiego kiedykolwiek doświadczył w życiu.

Niespodziewanie ujrzał Gilly.

Miała na sobie pomarańczowy sweter i zielone spodnie podwinięte do kolan. Buty, zrzucone z nóg, leżały obok w trawie. Niedaleko stał też mały, czerwony plecak z otwartą klapą – niczym z szeroko rozdziawionymi ustami. Naszyjnik na szyi dziecka, spleciony z czerwonych wstążeczek, wyjaśniał jednoznacznie, co się stało z talizmanami Jaya.

Gdy przyjrzał się jej uważniej zrozumiał, oczywiście, że to nie Gilly. Jej kręcone włosy miały bardziej kasztanowy niż marchewkowy odcień, a poza tym była młodsza – najwyżej ośmio – czy dziewięcioletnia. Mimo to podobieństwo aż zapierało dech w piersiach. Miała równie żywą, piegowatą buzię, szerokie usta i podejrzliwe, zielone oczy. Spoglądała dokładnie w taki sam sposób i podobnie wykrzywiała kolana. Nie, nie Gilly, ale tak podobna, że aż poczuł skurcz serca. Zrozumiał jednocześnie, że tą dziewczynką może być tylko Rosa.

Rzuciła mu przeciągłe, poważne spojrzenie, po czym gwałtownie złapała w rękę buty i zaczęła uciekać. Kózka podskoczyła nerwowo i bryknęła miękko w stronę Jaya, po czym zatrzymała się, by poskubać troki porzuconego plecaka. Tymczasem dziewczynka ruszała się tak zręcznie, jakby sama była kózką. Gdy wdrapywała się na szczyt śliskiego brzegu, pomagała sobie żwawo rękami.

– Zaczekaj! – krzyknął za nią Jay, ale go zignorowała. Zwinna niczym łasica, w mgnieniu oka znalazła się na górze, po czym odwróciła się tylko na moment, by pokazać mu język w milczącym akcie wyzwania.

– Zaczekaj! – wykrzyknął ponownie, rozkładając pokojowo ręce, aby uświadomić jej, że nie ma żadnych złych zamiarów. – Wszystko w porządku. Nie uciekaj.

Z głową lekko pochyloną w bok dziewczynka wpatrywała się w niego skoncentrowana, ale czy z ciekawością, czy wrogością – nie był w stanie orzec. Nie miał pojęcia, czy zrozumiała jego słowa.

– Witaj, Roso – powiedział.

Dziecko wciąż tylko mu się przyglądało.

– Mam na imię Jay. Mieszkam po tamtej stronie. – Wskazał na swój dom, ledwie widoczny spomiędzy drzew.

Teraz zauważył, że nie patrzyła dokładnie na niego, ale lekko w lewo i w dół od miejsca, gdzie stał. Była spięta, w każdej chwili gotowa czmychnąć. Jay zaczął gorączkowo szukać w kieszeni czegoś, co mógłby jej dać – cukierka czy herbatnika – ale znalazł jedynie zapalniczkę, jednorazówkę z taniego plastiku świecącego w słońcu jaskrawym kolorem.

– Możesz ją dostać, jeśli chcesz – zaoferował, wyciąga jąc rękę ponad wodą. Nie zareagowała. Pomyślał, że być może nie potrafi czytać z ruchu warg.

Tymczasem pozostająca po jego stronie rzeki koza zaczęła beczeć i lekko trykać go łbem w nogi. Rosa spojrzała na niego, a potem na kozę wzrokiem, w którym lekceważenie mieszało się z niepokojem. Jay zauważył, że Rosa wciąż spogląda na porzucony plecak. Schylił się i go podniósł. Koza tymczasem przerzuciła swoje zainteresowanie z nóg Jaya na rękaw jego koszuli, który teraz skubała z niepokojącą gwałtownością. Jay wyciągnął rękę z plecakiem.