A potem zaczął się śmiać zimnym, bezlitosnym śmiechem.

– Mości panowie, prościej byłoby usiec króla Polski i Litwy – rzekł po chwili, gdy zebrał się w sobie. – Co pan każe, sługa musi. Jednak do tego zadania potrzeba mi armii.

– Nie ma na świecie armii, która pokonałaby twych przeciwników – mruknął Mag. Śmierć nic nie rzekł. Osuszył do końca nautilusa, a potem ze złością rzucił go Dantezowi pod nogi.

– Twym orężem, mości kawalerze, nie będzie ostrze rapiera ani szpady, jeno polityka. Zapewniam, że jest równie bezlitosna i skuteczna jak zimna stal.

– Nie mnie o to pytać, wszelako chciałbym wiedzieć, w imię czego dokonać chcecie tak potwornej zbrodni? Ja zrobię to dla talarów, ale wy, szlachetni panowie? Jakie pobudki zmuszają was do takiego czynu?

– Dobro Rzeczypospolitej, twej przybranej ojczyzny, panie Dantez – mruknął Mag.

– Ludzie, których ubijesz – rzekł Śmierć rozedrganym z wściekłości głosem – to buntownicy i wichrzyciele, którzy staną się zgubą naszego królestwa. To psi synowie, zbuntowane rezuny! To skurwesyny, hultajstwo!

Głos Śmierci był coraz wyższy. Ostatnie słowa wykrzyczał, wznosząc ręce nad głową. Mag chwycił go za ramię, przytrzymał, uspokoił, szepcząc do ucha kojące słowa. Dantez nie usłyszał, o czym mówił.

– To, czego mam dokonać – rzekł – oznacza złamanie ugody podpisanej pod Białą Cerkwią z Kozakami. Wywoła nową wojnę na Ukrainie...

– W ogniu tej wojny wykujemy nowe oblicze tego kraju – zachrypiał Śmierć. – Nową Rzeczpospolitą, w której powstaniu przeszkadzają ci, których głowy przyniesiesz nam w podarunku.

– A co na to Jego Królewska Mość? Dobry Boże, toż Polacy gotowi nas za to rozsiekać!

– Właśnie po to, aby nie dowiedział się nikt poza nami, będziesz działał w ukryciu, panie Dantez.

Francuz milczał. Na chwilę utkwił wzrok w postaci Śmierci. Na piersi magnata, na ciężkim, złotym łańcuchu wisiała złota podobizna baranka, z głową zwróconą w prawo i czterema rogami. Do diabła, cóż za dziwna ozdoba? Francuz chyba nigdy nie widział czegoś podobnego.

– A jeśli spisek wyjdzie na jaw?

– Wtedy pozostanie ci tylko modlić się o dobrą śmierć.

Pretium laborum non vile. Taki był napis na pierścieniu, na którym wisiał baranek. A może złoty cielec, w imię którego Dantez zaprzedał swój honor i cnoty, odrzucił nauki starego ojca i sam odebrał sobie godność... Sprzedał ją za nominację na oberstlejtnanta, za łaski i królewszczyzny. Za służbę diabłu.

– A zatem, aby nie tracić czasu, rozkazujcie mi, zacni panowie. Cóż mam uczynić?

– Pojedziesz na Ukrainę, panie Dantez. Dam ci listy do hetmana polnego Marcina Kalinowskiego. Na spotkaniu z nim wypełnisz co do joty instrukcję, którą ci przekażemy i oddasz hetmanowi mały, lecz miły upominek.

Mag wyciągnął duże, misternie inkrustowane srebrem puzdro.

– Co tam jest?

– Dusza Marcina Kalinowskiego. A tutaj – podał Dantezowi zapieczętowany list – cyrograf, który niechybnie podpisze. A teraz klęknij i złóż dwa palce do przysięgi.

– Moja przysięga ma swoją cenę – rzekł Dantez. – Uczynię wszystko, czego zażądacie, jednak chciałbym, panie, abyś wytłumaczył mi motywy, które tobą powodują. Chcę wiedzieć, co popchnęło was do tak niecnego czynu.

– Dobrze – odparł Śmierć. – A zatem zaraz dowiesz się wszystkiego.

Dantez przyklęknął do przysięgi.

I nadstawił uszu.

* * *

Był środek nocy, gdy Mag wyprowadził Danteza na dziedziniec zamku. W gęstwinie drzew i krzewów śpiewał słowik, cicho grały świerszcze. Ogromny biały księżyc rozświetlał nieboskłon usiany srebrnymi paciorkami gwiazd oderwanych z magicznej delii nocy. Dantez chłonął to wszystko całą duszą. Oto odwróciła się karta jego żywota. Rankiem był skazańcem obleczonym w śmiertelną koszulę, a teraz stąpał śmiało po kobiercach i dywanach, wyruszając z misją, od której zależało całe jego przyszłe życie. Nie mógł zawieść. Nie mógł wrócić do samotnych podróży po gościńcach, ucieczek i wplątywania się w coraz to nowe awantury. Nie chciał być banitą albo sługą rękodajnym do bicia po gębie. Odwrócił się plecami do swej przeszłości, podeptał ją, wyrzucił z serca.

Na dziedzińcu czekała poszóstna kareta. Ogromne, czarne jak noc woźniki prychały niespokojnie, szarpały łbami przystrojonymi pióropuszami, krzesały kopytami iskry z bruku.

– Panie Dantez – rzekł towarzyszący mu Mag – nie pojedziesz na Ukrainę sam. W powozie czeka sługa.

– Rękodajny? Pachołek?

– Ktoś o wiele znaczniejszy niż wiejski przygłup zdolny tylko do trzymania powodowego konia. Dzięki umiejętnościom tej osoby wypełnisz swą misję o wiele skuteczniej niż gdybyś pojechał sam.

– Nie prosiłem o knechta ani o pocztowego!

– A ja zapewniam cię, że owo towarzystwo nie będzie ci niemiłe. Zwłaszcza, iż człowiek ten wypełni co do joty wszystkie twe rozkazy.

– Oby tak było.

– Komu w drogę, temu czas. – Mag wymienił krótki uścisk dłoni z Dantezem. – Nie zawiedź nas.

– Moje słowo nie dym.

– Tedy z Bogiem, mości kawalerze!

Dantez otworzył drzwiczki karocy. Ledwie przysiadł na miękkich poduszkach, foryś strzelił z bata i kare konie ruszyły z kopyta. Pojazd potoczył się przez bramę, przejechał przez most owiany lepkimi przędzami oparów i skręcił na gościniec wiodący w stronę Lwowa.

Dantez rozsiadł się wygodnie na siedzeniu i zamarł.

W karocy czekała nań...

Eugenia de Meilly Lascarig.

Żmija, zdrajczyni. Uchronił ją od gwałtu, a w zamian za to posłała go na stryczek!

Zdawała się jeszcze piękniejsza niż przedtem. W aksamitnej francuskiej sukni z koronkami prezentowała się dostojniej niż wówczas, kiedy zobaczył ją na gościńcu w karocy. Jej drobna twarzyczka, obwiedziona czarnymi włosami, wyglądała jak oblicze anioła. Nawet siniec po uderzeniu o stopień karocy zdołała ukryć pod grubą warstwą pudru. A przecież Dantez wiedział, do jakich czynów zdolna była ta piekielna diablica.

– Dlaczego chciałaś mnie zabić?!

Spojrzała nań swymi pięknymi, szarymi oczyma. Teraz zobaczył w nich lęk. Przez chwilę, z zimnym uśmiechem na ustach, rozkoszował się jej strachem i niepewnością.

– To była próba. Tylko próba, mój panie.

– Próba?! Do kroćset, omal nie kosztowała mnie gardła! A gdybym nie wyrzucił pięciu oczek na ostatniej kostce? Kto teraz zasiadałby na moim miejscu?

– Zapewne jeden z tych dwóch, którzy dyndają na przemyskim rynku.

Bertrand milczał. Przez chwilę nie wiedział, co rzec. Tamten dawny Dantez umierał w nim po trochu, gdy wstępował na stopnie szafotu i sczezł ostatecznie, gdy składał przysięgę przed Śmiercią. Teraz w jego duszy narodził się nowy Bertrand, który chciał po mistrzowsku grać swoją rolę. I którego aż świerzbiło, aby przekonać się, jak słodka będzie zemsta.

– Wstań!

Powstała wolno, z wahaniem, uniosła suknię z przodu i dygnęła, próbując wykonać dworski ukłon.

Wówczas uderzył ją w twarz. Tylko jeden raz. Krzyknęła i przycisnęła rękę do policzka, który momentalnie pokrył się różem. To wystarczyło, aby z wyniosłej damy zmieniła się w szlochającą trzpiotkę, zwykłą dworską dziewkę, mającą bez szemrania spełniać wszelkie zachcianki swego pana.

Nie, wszystko poszło zbyt gładko. Dantez nie wierzył ani trochę w nagłą przemianę tej żmii. Doskonale zdawał sobie sprawdę z tego, że piękna dwórka znów bawi się z nim w przewrotną grę. Miał tego dość, dlatego powiedział coś, co jeszcze dzień wcześniej nie przeszłoby mu przez usta.

– Rozbierz się!

Dawny Dantez umarł wtedy, kiedy wleczono go na szubienicę, gdy dygoczącą ręką rzucał kości na bęben. Nowy Dantez nie miał żadnych wątpliwości, nie szlochał i nie modlił się. Dzięki temu był panem swego życia i śmierci.

– Nie, panie.

– Czy mam wezwać forysia i kazać wyliczyć ci dziesięć odlewanych na goły grzbiet?! – warknął. – Nie zmuszaj mnie, abym zrobił z ciebie kurwę albo meretrycę!

– Nie, panie – szepnęła cicho i przyłożyła wachlarz do piersi. – Nie rozbiorę się.