Sześć, pięć...

Ostatnia kostka, ciśnięta niezgrabnie, odbiła się od bębna, przeleciała nad krawędzią...

Spadła na deski szafotu, toczyła się ze stukotem...

Wpadła do dziury po sęku! Znikła!

Jęk zawodu wyrwał się z piersi hajduków, kata i pachołków. Starosta spiorunował wzrokiem Danteza.

– Przegrałeś waszmość! Dalej, zabierajcie go!

Pachołkowie powlekli Danteza ku szubienicy. I właśnie wtedy ktoś zastąpił im drogę. To był młody, ciemnowłosy szlachcic. Marek Sobieski.

– Stać! – rzekł władczym głosem. – Wstrzymać się!

– O co chodzi waszmości? – zapytał starosta. – Przegrał niechybnie.

– Nie wiadomo, ile wyszło na ostatniej kości. Odnajdźcie ją i sprawdźcie!

– Niech rzuca jeszcze raz! – mruknął wachmistrz.

– A po co?! – warknął starosta. – Nie ma czasu! I tak będzie wisiał!

– Veto! – rzucił wściekle Sobieski. – Nie pozwalam. Azaliż to, panie Madaliński, wyzbyliście się już cnót i resztek sumienia? Nie pozwolicie więźniowi pod szubienicą mieć chociaż cienia szansy na odmianę losu? Iście to po chrześcijańsku.

Starosta sięgnął do szabli, ale pohamował się.

– Szukajcie kości!

Pachołkowie rzucili się do podstawy rusztowania. Wpadli pod pomost, rozbiegli się w poszukiwaniu maleńkiego przedmiotu. Dantez bliski był omdlenia.

– Nie ma kości! – krzyknął z dołu któryś ze sług starościńskich.

– Nie ma!

– Tutaj jest! Niech rzuca nią jeszcze raz!

U wejścia na szafot stał samotny szlachcic w czarnej delii obszytej popielicami, z ormianką przy boku. Na wyciągniętej dłoni w czarnej rękawicy trzymał małą, czarną kostkę do gry.

Starosta skinął głową, zgadzając się. Nieznajomy podał kość Francuzowi. Bertrand zachwiał się, omal nie upadł.

Jedna kość. Sześć oczek.

Sześć trupich główek kostuchy.

Brama do życia i wolności.

Dantez ujął kość dygoczącą ręką. Była lodowato zimna.

Wsparł się o brzeg bębna.

Rzucił.

Nie patrzył na wynik. Przymknął oczy i czekał, kiedy pachołkowie powloką go w stronę szubienicy.

Usłyszał łoskot, zduszony jęk, a potem stukot werbli. Tłum zachłysnął się okrzykami. Nic się nie działo. Nikt go nie dotknął. Nikt nie powlókł na śmierć.

Dantez otworzył opuchnięte powieki. Pierwszy z rajtarów miotał się na stryczku, gdy wysunięto mu spod nóg drabinę. Kat chwycił go za nogi, przytrzymał i pociągnął w dół. Umierający zacharczał, zadygotał i znieruchomiał.

Drugiego rajtara poprowadzono pod kolejną szubienicę. Ksiądz przeżegnał go, pobłogosławił, kaci wciągnęli go na drabinę, założyli pętlę.

W uszach Danteza niczym huk gromu rozbrzmiał łoskot drabiny padającej na deski i skrzyp sznura pod ciężarem skazańca.

Popatrzył na bęben.

Sześć, pięć, pięć.

Ocalał. Przeżył dziwnym zrządzeniem losu, uratowany właśnie wtedy, gdy wyparł się własnego honoru i dumy. Oczyma poszukał Sobieskiego, sprawcy jego uwolnienia, ale nie widział go nigdzie.

Dantez zachwiał się, ale podtrzymali go hajducy starościńscy. Któryś wlał mu do gardła kilka łyków gorzałki.

– Kawalerze Bertrandzie de Dantez – rzekł cicho starosta jurydyczny. – Łaska Jego Królewskiej Mości uwolniła cię od stryczka. Niniejszym czynię cię wolnym. Możesz odejść, lecz uprzedzam, że ciążący na tobie wyrok zamieniony został na infamię. Jesteś wyjęty spod prawa, każdy może zabić cię bezkarnie. Daję ci tedy dwie niedziele na opuszczenie granic Rzeczypospolitej, a potem każę wywoływać cię na całej Rusi Czerwonej. Do Siedmiogrodu masz dwa dni drogi; tuszę, że skorzystasz, panie kawalerze, z tego traktu.

– Uczynię jak każecie, mości panie starosto – mruknął Dantez. Łyknął jeszcze gorzałki, a potem, podtrzymywany przez hajduków, ruszył do schodów prowadzących w dół, nie zaszczycając ani jednym spojrzeniem kołyszących się na szubienicy rajtarów.

– Panie Dantez, pozwól waść na słówko.

Podniósł głowę. Przed nim stał jego wybawiciel. Tajemniczy szlachcic, który podsunął mu wcześniej tę ostatnią, szczęśliwą kość.

– Słucham.

– Jeśli chcesz, tedy jedź ze mną, kawalerze. Mam sprawę niecierpiącą zwłoki.

Dantez pokiwał głową. A potem skłonił się do samej ziemi.

– Prowadźcie. Jestem wam winien życie.

Obejrzał się jeszcze na szafot, na tłum mieszczan i chłopów. Na szlachtę i pachołków. Nigdzie jednak nie dostrzegł Sobieskiego.

* * *

Gdyby ktokolwiek spytał później Danteza, w jaki sposób dotarli do wspaniałego zamku w Krasiczynie, Bertrand nie byłby w stanie udzielić żadnej odpowiedzi. Z podróży nie zapamiętał prawie nic. Zaraz za Bramą Lwowską skręcili na południe, a potem stare dukty leśne wiodły ich przez lasy, góry i doliny, prosto na południe. Wreszcie, gdy było już prawie ciemno, a nad górami wzeszedł okrągły biały księżyc, ukazał się przed nimi w dolinie Sanu zamek niczym ze snu – z wysmukłymi białymi wieżyczkami, z wieżą zegarową, mostem i blankami. Światło księżyca i gwiazd odbijało się w stawach i rozlewiskach wokół murów. Widowisko było tak piękne, że Dantez wpatrywał się w pałac i mroczne niebo nad górami jak urzeczony. Otrząsnął się dopiero wówczas, gdy kopyta koni zadudniły po drewnianych balach mostu prowadzącego do zamku.

Życie miało dla Danteza smak starego odstałego przez dziesięciolecia węgrzyna.

Wjechali na dziedziniec i zeskoczyli z koni. Nieznajomy poprowadził Bertranda po schodach do rzęsiście oświetlonych komnat zamkowych. Gdy zatrzymali się w obszernej antykamerze, Dantez przekonał się, że na zamku odbywał się bal maskowy. Francuz usłyszał dochodzącą z głównych sal muzykę, dojrzał przez szparę w niedomkniętych drzwiach postacie posuwające się w tanecznym korowodzie jak widma lub upiory. Rozpoznał damy, kawalerów i szlachciców polskich poprzebieranych w cudaczne zawoje, z obliczami zasłoniętymi maskami.

Bertrand zadrżał, gdy służba przyniosła im stroje. Nieznajomy włożył obszerną szatę magika wyszywaną w gwiazdy, spiczastą czapkę i maskę Hermesa Trismegistosa. A Dantez... Dla niego przygotowano inny strój. Narzucono mu na kaftan koszulę ze zgrzebnego płótna, bez kołnierza. Omal nie zemdlał, gdy przypomniał sobie, że taką samą miał dziś na sobie pod szubienicą. To była śmiertelna koszula!

Szarpnął za materiał i rzucił przerażone spojrzenie na swego wybawcę, ale ten władczym gestem położył wskazujący palec na wargach. A potem Dantez wzdrygnął się, gdy sługa przyniósł i zawiązał mu na nodze urwaną pętlę katowskiego powroza. Wkrótce nałożono mu maskę przedstawiającą blade i wykrzywione oblicze trupa. Dantez dostał strój wisielca powieszonego za nogę!

Na skinienie przewodnika ruszyli przez komnaty. Bal maskowy trwał w najlepsze – w pokojach pito, bawiono się, miłowano, tańczono i zabawiano w Wirtshaus. Dantez przeciskał się przez różnobarwny tłum gości i w głębi serca czuł coraz większy niepokój. Coś nie podobało mu się w strojach biesiadujących. Spotykał pustelników, kobiety i mężczyzn poprzebieranych za gwiazdy, księżyce, alegorie sprawiedliwości, rycerzy i królów dzierżących miecze, buławy oraz kielichy. Na samym środku zgromadzenia zasiadał na tronie diabeł wspierający się jedną dłonią na wieży. Dantezowi coś to wszystko przypominało. Jeszcze nie wiedział co, ale był o krok od ujawnienia tajemnicy.

Wreszcie zrozumiał – to były stroje z wielkich i małych arkanów tarota. Kroczył przez tłum kart, z których każda uosabiać mogła ludzki los i przeznaczenie; tragedię lub uśmiech fortuny. Dantez nie mógł zaprzeczyć, że strój dobrano mu nad wyraz trafnie. Wszak był Wisielcem – kartą oznaczającą człowieka naiwnego, wiernego lub młodzieńczo zakochanego. Szedł ledwie żywy z przerażenia, mijając Magów, Gwiazdy, rycerzy buław i kielichów, otoczony roztańczonymi korowodami nieznanych postaci.

Mag wprowadził go wreszcie do dużej, narożnej baszty zamkowej. Wysokie, mroczne wnętrze rozświetlone było setkami świec. Płomienie drgały, chybotały się, śląc po ścianach kawalkady rozmazanych blasków i cieni. A na freskach, na malowidłach i obrazach królowała pani Śmierć.