– Jesteś jeszcze na antenie, doktorku? – zapytał Billy.
Otworzyłem oczy.
– Jestem – odparłem. Zauważyłem na rękach chłopaka liczne stare blizny, ślady po samookaleczeniach. – Może masz rację. Może naprawdę przysłał mnie twój ojciec. – Przysunąłem sobie krzesło stojące przy biurku, odwróciłem je do łóżka i usiadłem.
– Zapowiada się niezła zabawa – zakpił.
– Tak? Dlaczego?
– Nigdy dotąd nie miałem do czynienia z policyjnymi psychiatrami. Tylko ze zwykłymi.
– I jacy oni byli?
– Mossbergopodobni. Wszyscy – rzucił z uśmiechem pogardy. Uśmiechem swojego ojca. – Mili, łagodni ludzie, którzy czują się bardzo ważni, bo mają klucze do swoich małych księstewek. Mam tu pełno ich nazwisk. – Wskazał na swoją głowę, a potem wycelował we mnie palcem jak pistoletem. Udał, że ściąga język spustowy, mrugnął do mnie i opuścił rękę.
Zapomniałem, że Billy jest drapieżnikiem bez względu na to, czy zabił Brooke, czy nie. Podpalenia i znęcanie się nad zwierzętami świadczyły, że upajał się własną mocą – mocą niszczenia. Chciałem, by wiedział, że nie dam się przestraszyć.
– Nie traćmy czasu na pogróżki – oświadczyłem. Wstałem i podszedłem do drzwi, czując na sobie jego wzrok. Zatrzasnąłem je i odwróciłem się do niego. – Wiem o tobie wszystko. Przewrócił oczami.
– A więc jest pan przemądrzałym jasnowidzem.
– Wiem o pustce, którą czujesz.
– Pustce? Wszamałem niezłe śniadanko na koszt szpitala. Brzuch mam pełny.
– Możesz sobie żartować, ale ona w tobie jest. Przez cały czas i mocno ci dokucza.
Popatrzył przed siebie, przekrzywiając głowę.
– Zobaczmy… dwa jajka sadzone, podsmażane ziemniaki z cebulką…
– Raz jest gorzej, raz lepiej, ale nigdy dobrze – nie ustępowałem. – Czasami czujesz się taki pusty, że aż cię skręca.
Znów uśmiechnął się jak Darwin Bishop, ale nic nie powiedział.
– Może wypalasz skręta i zyskujesz dwie albo trzy godziny ulgi. Ale ta pustka powraca. Kaleczyłeś sobie ręce, gryzłeś się, wyrywałeś sobie włosy, pewnie też czasem zmuszałeś się do wymiotów, aby coś poczuć. Bezskutecznie. Nic nie pomagało.
Z twarzy Billy’ego zniknęła kpina. Odmalowała się na niej niepewność.
Ja jednak nie przestawałem drążyć.
– Są chwile, gdy czujesz w środku taką śmiertelną pustkę, taką wielką zimną czarną dziurę, że zastanawiasz się, czy w ogóle żyjesz. Patrzysz na ludzi dookoła i zachodzisz w głowę, czy są prawdziwi. Może też tylko udają, że żyją.
Potrząsnął głową i spojrzał na mnie spod oka.
– Ile mój ojciec panu płaci za opowiadanie takich głodnych kawałków?
– Nic.
– To jest pan idiotą.
– Dlaczego?
– Bo robi pan dokładnie to, czego od pana chce. Mógłby pan na tym zarobić.
Masz do czynienia z projekcją - wtrącił się mój wewnętrzny głos. – To on się czuje, jakby został kupiony.
Posłuchałem wewnętrznego głosu i postanowiłem sprawdzić, czy Billy rzeczywiście jest przewrażliwiony na tym punkcie.
– To ty, frajerze, jesteś własnością swego ojca, a nie ja.
Cała jego odwaga prysła.
– Nie jestem niczyją własnością – rzucił z nienawiścią.
Oho, trafiłem w czuły punkt. Zamierzałem drążyć go aż do korzeni.
– Z tego, co wiem, zostałeś kupiony, chłopcze.
– Pomyłka, Zygmuncie. – Na twarz wystąpiły mu rumieńce.
– Darmowa dostawa z Moskwy.
Dolna warga zaczęła mu drżeć.
– A teraz – ciągnąłem – tatuś przekonał się w końcu, że jesteś wybrakowanym towarem, i chce ograniczyć straty.
Billy wzruszył ramionami, ale wyglądało to żałośnie i sztucznie. Wiedział, że tego, co mówię, nie może zbyć wzruszeniem ramion.
– Jazda stąd! – krzyknął. Jego głos przeszedł w pisk. – Wynocha! – Wstał z łóżka. Mierzył prawie metr osiemdziesiąt. Mięśnie ramion miał twarde i napięte. Dłonie zacisnął w pięści.
Nie miałem zamiaru ustąpić. Za bardzo zbliżyliśmy się do prawdy.
– Jeszcze nie skończyłem – oświadczyłem.
Zrobił krok w moją stronę.
Instynktownie spojrzałem na miejsce, w które miałem zamiar trafić go piętą, gdyby się na mnie rzucił. Znajdowało się ono w miejscu zejścia żeber, tuż pod mostkiem.
– Czemu nie przyznasz mi racji? – prowokowałem go. – Kosztowałeś Wina Bishopa cenę biletu w jedną stronę.
Zrobił jeszcze jeden krok.
– Kosztowałem go dużo więcej… – parsknął i urwał.
Zapadła cisza. Cisza zwiastująca poznanie prawdy.
– Przyznaj się – podjąłem. – Nienawidzisz ojca, prawda?
Popatrzył na mnie, jakby chciał odpowiedzieć, ale po chwili wziął głęboki oddech, rozluźnił dłonie i wrócił do łóżka.
– Z tego, co słyszałem, byłeś tak wściekły, że odgrywałeś się na kotach. – Potrząsnąłem głową. – Swoją drogą, ja bardzo lubię koty.
– Co pan tam wie.
– Byłeś tak wściekły, że próbowałeś spalić dom.
– Gdybym chciał go spalić, już by go nie było.
– Ale to ci nie wystarczyło – ciągnąłem. – Więc dobrałeś się do swojej siostrzyczki, Brooke. Chciałeś w niego uderzyć za pośrednictwem dziecka. Jego prawdziwego dziecka.
Odwrócił ode mnie wzrok i spojrzał na jedyne, zakratowane okno w pokoju. Z twarzą w słońcu nagle zaczął bardziej wyglądać na zagubionego chłopca niż młodego agresywnego mężczyznę.
– Chyba wszystko rozumiem – ciągnąłem nieustępliwie. – Stara wyświechtana prawda: „Dobrze mieć towarzysza niedoli”. Czujesz się tak martwy w środku, że jest ci raźniej, gdy widzisz, jak z kogoś innego uchodzi życie. A ponieważ nie masz odwagi dobrać się do ojca – bo tak naprawdę to jego chcesz zabić – wybierasz stworzenia, które nie mogą ci odpłacić pięknym za nadobne. Koty, małe dzieci. Bardzo jesteś odważny. – Wstałem. – Dowiedziałem się wszystkiego, co chciałem. – Podszedłem do drzwi i otworzyłem je.
– Nie wie pan o mnie tego, co najważniejsze – warknął. – Ani o moim ojcu.
Pozwól, żeby ci zdradził to, co najważniejsze - odezwał się mój wewnętrzny głos.
Dostałem gęsiej skórki. Poczułem, że drży mi skóra na czaszce. Billy wciągał mnie w swoje cierpienie. Nigdy nic nie dawało mi większego poczucia boskiej mocy niż podróż w głąb czyjejś zranionej duszy. Zamknąłem drzwi i powoli odwróciłem się do Billy’ego.
– Zdradzę panu mały sekret – powiedział. Był śmiertelnie poważny. Zdjął koszulę, rzucił ją na łóżko i stanął z drżącymi, napiętymi mięśniami brzucha i klatki piersiowej.
Zastanawiałem się, czy nie jest to przynęta, która mnie tu zatrzyma do czasu, aż on zbierze się na odwagę i rzuci na mnie. Przeniosłem ciężar ciała na lewą nogę, by w razie potrzeby móc uderzyć prawą stopą w upatrzone miejsce. Ale Billy tylko się odwrócił. Wystarczyło to jednak, żebym niemal stracił równowagę. Całe plecy od łopatek po talię miał poranione, jakby ktoś bił go pasem. Niektóre rany były świeże i otwarte, inne zdążyły się już zagoić i pozostały po nich grube blizny.
– Jeśli chce się pan dowiedzieć, co się stało z małą Brooke – rzekł głucho Billy – może powinien się pan zastanowić, dlaczego staruszek Win zrobił to mnie.
W głowie mi się zakręciło. Próbowałem sobie wyobrazić rezydencję w Nantucket i Darwina Bishopa zamierzającego się pasem na skulonego w kącie Billy’ego, ale umysł podsuwał mi obraz własnego ojca i kamienicy, w której się wychowałem. Jego pas był czarny, miał dwa cale szerokości, około czterdziestu długości i srebrną kwadratową klamrę. Wzbudzał we mnie przerażenie nawet wtedy, gdy ojciec na trzeźwo brał mnie w niedźwiedzi uścisk i mówił, jak bardzo mnie kocha. Teraz w obecności Billy’ego znów poczułem woń alkoholu, którą wydzielało ciało ojca. Powróciły mdłości i strach, które towarzyszyły mi przez całe dzieciństwo, dopóki nie wyprowadziłem się z domu.
– Ojciec ci to zrobił? – spytałem cicho Billy’ego.
Nie odpowiedział. Ale zgiął się pod ciężarem swojego wyznania.
Podszedłem do niego i wyciągnąwszy rękę, niemal dotknąłem jego pleców. Po chwili ją opuściłem.
– Kiedy?
Odwrócił się. Na jego twarzy znów się pojawił sztuczny uśmiech.