Изменить стиль страницы

Zdjęcia można było uznać za podejrzane, ponieważ zostały na nich uwiecznione sceny trwające ułamek sekundy. Męska prostytutka w obcisłych szortach wysiada z mojego lincolna. Teddy Vogel podaje mi przez okno samochodu gruby zwitek banknotów. Zamknąłem teczkę i rzuciłem na siedzenie.

– Chyba sobie ze mnie kpicie. Chcecie powiedzieć, że tym Raul miał mnie szantażować? Tym wymuszał zlecenia? Na tych zdjęciach są moi klienci. To ma być żart czy czegoś nie zrozumiałem?

– Korporacja adwokacka Kalifornii może nie uznać tego za żart – powiedział Lankford. – Słyszeliśmy, że ma pan z nią na pieńku. Levin musiał o tym wiedzieć. I postanowił to wykorzystać.

Pokręciłem głową.

– Nie do wiary.

Wiedziałem, że muszę przestać mówić. Każdym słowem pogarszałem własną sytuację. Wiedziałem, że trzeba się zamknąć i przeczekać. Czułem jednak przemożną chęć, by ich przekonać. Zaczynałem rozumieć, dlaczego tyle razy policja uzyskuje dowody winy w salach przesłuchań. Ludzie po prostu nie potrafią się zamknąć.

Próbowałem sobie przypomnieć, w jakich sytuacjach zrobiono zdjęcia. Vogel dawał mi zwitek banknotów na parkingu przed klubem „Road Saints” na Sepulveda. To było już po procesie Harolda Caseya i Vogel płacił za wniesienie apelacji. Męska prostytutka to Terry Jones i broniłem go od zarzutu nagabywania klientów w pierwszym tygodniu kwietnia. Przed rozprawą musiałem go szukać na Santa Monica Boulevard, żeby się upewnić, że zjawi się na sali sądowej.

Uświadomiłem sobie, że wszystkie zdjęcia zrobiono między marcowym porankiem, kiedy dostałem sprawę Rouleta, a dniem śmierci Raula Levina. Czyli teczka została podrzucona na miejscu zbrodni przez mordercę – jako część planu Rouleta, który chciał mnie wrobić w morderstwo, by trzymać mnie w szachu. Policja miała już wszystko, żeby postawić mi zarzut – z wyjątkiem broni. Dopóki Roulet miał broń, trzymał mnie w garści.

Musiałem podziwiać pomysłowość planu, choć wzbudzał we mnie lęk i rozpacz. Próbowałem otworzyć okno, ale przycisk nie działał. Poprosiłem Sobel, aby odkręciła okno. Zrobiła to i do samochodu wpłynęło trochę świeżego powietrza.

Po jakimś czasie Lankford zerknął na moje odbicie w lusterku wstecznym, próbując wznowić rozmowę.

– Sprawdziliśmy pochodzenie tego woodsmana – powiedział.

– Wie pan, kto go wcześniej miał?

– Mickey Cohen – odrzekłem obojętnie, spoglądając przez okno na strome wzniesienia Laurel Canyon.

– Jak trafiła do pana broń Mickeya Cohena?

Odpowiedziałem, nie odwracając się od okna.

– Mój ojciec był adwokatem. Mickey Cohen był jego klientem.

Lankford gwizdnął. Cohen należał do najsłynniejszych gangsterów z Los Angeles. Żył w czasach, gdy w rubrykach plotkarskich wiadomości o gangsterach przeplatały się z wiadomościami o gwiazdach filmowych.

– I co? Tak po prostu podarował ojcu pistolet?

– Mój ojciec bronił go od zarzutu udziału w strzelaninie. Cohen zeznał, że działał w obronie własnej. Odbył się proces i Cohena uniewinniono. Kiedy zwrócono mu broń, Mickey dał ją ojcu. Na pamiątkę.

– Pański ojciec zastanawiał się kiedyś, ilu ludzi Mick z niej rozwalił?

– Nie wiem. Właściwie nie znałem ojca.

– A Cohena? Poznał go pan kiedyś?

– Ojciec bronił go jeszcze przed moim urodzeniem. A pistolet zostawił mi w spadku. Sam nie wiem, dlaczego akurat mnie wybrał.

Kiedy umarł, miałem pięć lat.

– I wyrósł pan na prawnika tak jak tatuś, a jako dobry prawnik zarejestrował pan broń.

– Pomyślałem, że gdyby ktoś ją ukradł, chciałbym ją odzyskać.

Proszę skręcić w Fareholm.

Lankford wjechał we wskazaną przeze mnie ulicę i zaczęliśmy się piąć w górę zbocza do mojego domu. Postanowiłem przekazać im złą wiadomość.

– Dzięki za podwiezienie – powiedziałem. – Możecie przeszukiwać mój dom, biuro i samochód, jak długo zechcecie, ale muszę wam powiedzieć, że to strata czasu. Nie tylko trafiliście na niewłaściwego faceta, ale nie znajdziecie tej broni.

Zobaczyłem, jak głowa Lankforda drgnęła, gdy spojrzał na mnie w lusterko.

– A to dlaczego, mecenasie? Czyżby już się pan jej pozbył?

– Bo pistolet został skradziony i nie wiem, gdzie jest.

Lankford wybuchnął śmiechem. Dostrzegłem w jego oczach iskierki rozbawienia.

– Aha, skradziony. Tak się świetnie złożyło. Kiedy to się stało?

– Trudno powiedzieć. Od lat nie zaglądałem do kasetki.

– Zgłosił to pan policji czy firmie ubezpieczeniowej?

– Nie.

– A więc ktoś kradnie pistolet Mickeya Cohena, a pan tego nie zgłasza. Chociaż zarejestrował go pan właśnie na wypadek kradzieży. Jest pan prawnikiem i tak dalej. Nie wydaje się panu, że to trochę pokręcone?

– Owszem, ale wiem, kto go ukradł. Jeden z klientów. Powiedział mi, że zabrał pistolet i jeżeli to zgłoszę, naruszę zasadę zaufania między adwokatem a klientem, bo informacja o kradzieży doprowadzi do jego aresztowania. Takie błędne koło, detektywie.

Sobel odwróciła się, by na mnie spojrzeć. Chyba uznała, że zmyśliłem to na poczekaniu. I miała rację.

– To jakiś pieprzony prawniczy bełkot, Haller – warknął Lankford.

– Ale to prawda. Jesteśmy na miejscu. Niech pan zaparkuje przed garażem.

Lankford zatrzymał samochód przed bramą i wyłączył silnik. Zanim wysiadł, odwrócił się i spojrzał na mnie.

– Który klient to zrobił?

– Mówiłem już, nie mogę zdradzić jego nazwiska.

– Jedynym pańskim klientem jest Roulet, prawda?

– Mam wielu klientów. Ale powtarzam, nie mogę powiedzieć.

– Nie sądzi pan, że powinniśmy zajrzeć do zapisów z jego elektronicznej bransoletki i zobaczyć, czy ostatnio pana nie odwiedzał?

– Proszę robić, co pan chce. Zresztą Roulet kiedyś u mnie był.

Mieliśmy spotkanie. W moim gabinecie.

– Może właśnie wtedy zabrał pistolet.

– Nie twierdzę, że on go zabrał, detektywie.

– Jasne. W każdym razie bransoletka daje Rouletowi alibi w sprawie Levina. Sprawdziliśmy GPS. Czyli zostaje tylko pan, mecenasie.

– Czyli tylko tracicie czas.

Myśląc o bransoletce Rouleta, nagle coś sobie uświadomiłem, ale starałem się tego po sobie nie pokazać. Być może domyśliłem się, gdzie jest zapadnia w odegranym przez Rouleta numerze Houdiniego. Musiałem to sprawdzić później.

– Będziemy tak siedzieć?

Lankford wysiadł i otworzył mi drzwi, ponieważ klamka od wewnątrz była zablokowana, by z tyłu można było przewozić podejrzanych i aresztowanych. Spojrzałem na parę detektywów.

– Chcecie, żebym wam pokazał kasetkę z bronią? Może jeżeli się przekonacie, że jest pusta, dacie sobie spokój i oszczędzicie czas.

– Niekoniecznie, mecenasie – odrzekł Lankford. – Przeszukamy wszystko. Ja się zajmę samochodem, a detektyw Sobel zacznie przeszukiwać dom.

Pokręciłem głową.

– Niekoniecznie, detektywie. Zrobimy inaczej. Nie ufam wam.

Macie lewy nakaz, więc moim zdaniem wszystko, co robicie, może być lewe. Będziecie pracować razem, żebym cały czas was widział.

Albo zaczekamy, aż sprowadzę drugiego świadka. W ciągu dziesięciu minut może tu przyjechać moja sekretarka. Będzie was pilnować, a przy okazji możecie ją spytać o jej telefon tego dnia, gdy zamordowano Raula Levina.

Twarz Lankforda pociemniała od gniewu, nad którym panował z widocznym trudem. Postanowiłem jeszcze bardziej go przycisnąć.

Wyciągnąłem komórkę.

– Zadzwonię do waszego sędziego i spytam, czy…

– Dobrze – przerwał mi Lankford. – Zaczniemy od samochodu.

Razem. Potem przeniesiemy się do domu.

Zamknąłem telefon i wsunąłem do kieszeni.

– Doskonale.

Podszedłem do przycisków umieszczonych na ścianie garażu.

Wstukałem kod i brama zaczęła się unosić, ukazując niebiesko – czarnego lincolna czekającego na oględziny kupca. Na tablicy rejestracyjnej widniał napis NT GLTY. Lankford spojrzał na samochód i pokręcił głową.

– Tak, wszystko się zgadza.

Wszedł do garażu, wciąż siny z wściekłości. Postanowiłem nieco złagodzić napięcie.