Изменить стиль страницы

Andrzej wyciągnął z paczki papierosa, ugniótł go i mrużąc oczy od żaru, przypalił od rozpalonego pogrzebacza.

— Mam tego wszystkiego dosyć — powiedział cicho.

— Czego masz dosyć?

— Wszystkiego… Uważam, że powinniśmy stąd uciec, Kensi. Do diabła z tym wszystkim.

— Jak to — uciec? Coś ty?

— Zerwać się, póki nie jest za późno, i na bagna, do wujka Jury, jak najdalej od tego bajzlu. Eksperyment wymknął się spod kontroli i ani ja, ani ty nie możemy nic na to poradzić, a to znaczy, że nie ma się co miotać. Na bagnach przynajmniej dostaniemy broń, będziemy silni…

— Ja na żadne bagna nie pojadę! — oświadczyła nagle Selma.

— Nikt ci nawet nie proponuje — mruknął Andrzej, nie odwracając się.

— Andrzej — powiedział Kensi — przecież to dezercja.

— Dla ciebie dezercja, a dla mnie rozsądny manewr. A zresztą, jak chcesz. Zapytałeś mnie, co myślę o przyszłości, i ja ci odpowiadam: nie mam tu po co siedzieć. Redakcję i tak rozgonią, a nas wyślą do sprzątania zdechłych pawianów. Pod konwojem. W najlepszym przypadku…

— O, jeszcze jeden mądry człowiek! — zawołał z zachwytem Izia. — Posłuchajcie: „Prenumeruję waszą gazetę od dawna i popieram jej kurs pod każdym względem. Ale dlaczego przez cały czas bronicie F. Heigera? Może macie za mało informacji? Wiem z całą pewnością, że Heiger ma dossier wszystkich bardziej znaczących osobistości Miasta. Jego ludzie przeniknęli do zarządu miejskiego. Z pewnością są również w waszej gazecie. Zapewniam was, że erwistów jest więcej, niż myślicie. Wiem, że mają broń…” — Izia spojrzał na nazwisko na odwrocie. — Ach, to on… „Proszę nie podawać mojego nazwiska do publicznej wiadomości…” W ogień, w ogień!

— Można by pomyśleć, że znasz wszystkich mądrych ludzi w mieście! — zawołał Andrzej.

— Nie jest ich znowu tak dużo — odparł Izia, znowu wsuwając rękę w górę papierów. — Nie mówiąc już o tym, że mądrzy ludzie rzadko pisują do gazet.

Zapanowało milczenie. Danny, zaspokoiwszy głód nikotynowy, również podszedł do kominka i zaczął do niego wrzucać całe stosy papieru.

— Niech pan rozgarnia, niech pan rozgarnia, szefie! — zawołał. — Z życiem! Niech mi pan da pogrzebacz…

— Moim zdaniem to zwykłe tchórzostwo uciekać teraz z miasta — powiedziała wyzywająco Selma.

— Teraz liczy się każdy uczciwy człowiek — podchwycił Kensi. — Jeśli my odejdziemy, to kto zostanie? Chcesz oddać gazetę takim jak Dupain?

— Ty zostaniesz — powiedział ze znużeniem Andrzej. — Do gazety możesz wziąć Selmę… albo Izie.

— Dobrze znasz Heigera — przerwał mu Kensi. — Mógłbyś wykorzystać swoje wpływy.

— Nie mam żadnych wpływów — warknął Andrzej. — A jeśli nawet mam, to nie zamierzam z nich korzystać. Nie umiem i nie cierpię tego robić.

Znowu zapanowała cisza. Słychać było tylko płomień huczący w kominie.

— Żeby chociaż już przyjechali — mruczał Danny, wrzucając w ogień ostatnią paczkę listów. — Napiłby się człowiek, a tu nie ma czego…

— Tak od razu to nie przyjadą — powiedział powoli Izia. — Najpierw zadzwonią! — Wrzucił do kominka list, który czytał, i przeszedł się po gabinecie. — Pan tego, Danny, nie zna i nie rozumie. To rytuał! Procedura wypracowana w trzech krajach, wypieszczona do najdrobniejszego szczegółu, sprawdzona… Dziewczyny, jest może jeszcze coś do żarcia? — zapytał nagle.

— Już, już!… — Chuda Amalia natychmiast zerwała się z piskiem i zniknęła w przedpokoju.

— A propos — przypomniał sobie nagle Andrzej. — Gdzie jest cenzor?

— Bardzo chciał zostać — powiedział Danny. — Ale pan Ubukata wyrzucił go. Cenzor strasznie krzyczał. „Dokąd mam iść? — darł się. — Mordercy!” Musieliśmy zamknąć drzwi na zasuwę, żeby się nie wepchnął. Najpierw walił w drzwi całym ciałem, a potem stracił nadzieję i poszedł sobie… Słuchajcie, ja mimo wszystko otworzę okno. Nie wytrzymam tego upału…

Wróciła sekretarka i uśmiechając się nieśmiało bladymi, nie umalowanymi ustami, wręczyła Izi paczkę z jakimiś ciastkami.

— Mmm! — wykrzyknął Izia i od razu zaczął mlaskać.

— Bolą cię żebra? — zapytała cichutko Selma, nachylając się do ucha Andrzeja.

— Nie — odpowiedział krótko Andrzej. Podniósł się, odsunął ją i podszedł do stołu. W tym momencie zadzwonił telefon. Wszyscy odwrócili głowy i zaczęli się wpatrywać w biały aparat. Telefon dzwonił.

— No, Andrzej! — zniecierpliwił się Kensi. Andrzej podniósł słuchawkę.

— Tak.

— Redakcja „Gazety Miejskiej”? — zapytał rzeczowy głos.

— Tak — odpowiedział Andrzej.

— Poproszą z panem Woroninem.

— Przy telefonie.

W słuchawkę ktoś zaczął dyszeć, po czym rozległ się sygnał: „zajęte”. Andrzejowi waliło serce. Ostrożnie odłożył słuchawkę.

— To oni — powiedział.

Izia zawarczał coś niezrozumiałego, z wściekłością kiwając głową. Andrzej usiadł. Wszyscy patrzyli na niego — nienaturalnie uśmiechnięty Danny, zasępiony i nastroszony Kensi, przestraszona Amalia i blada, skupiona Selma. Izia też na niego patrzył, żując, szczerząc się i wycierając tłuste palce o poły kurtki.

— No i co się tak gapicie? — zdenerwował się Andrzej. — Zjeżdżajcie stąd wszyscy.

Nikt się nie ruszył.

— Co się denerwujesz? — Izia oglądał ostatnie ciastko. — Wszystko się załatwi cicho i spokojnie, jak mówi wujek Jura. Cicho i spokojnie, uczciwie i jak należy… Tylko nie wolno robić gwałtownych ruchów. Tak jak z kobrą…

Za oknem dał się słyszeć warkot silnika i pisk hamulców. Przenikliwy głos zakomenderował: „Kaise, Weliczenko, za mną! Mirowicz, zostaniesz pod drzwiami!…” W drzwi na dole ktoś załomotał.

— Pójdę otworzyć — powiedział Danny, a Kensi podskoczył do kominka i z całych sił zaczął rozgarniać stertę dymiącego popiołu. Sadza poleciała na cały pokój.

— Niech pan nie robi gwałtownych ruchów! — krzyknął Izia w ślad za Dannym.

Drzwi na dole drżały od wstrząsów i żałośnie pobrzękiwały szybami. Andrzej wstał, założył ręce za plecy, zacisnął je z całych sił i stanął na środku pokoju. Udręczony, z trudem trzymał się na nogach. Stuk i łomot na dole ucichły, słychać było niezadowolone głosy, potem tupot dziesiątek nóg w pustych pomieszczeniach. „Jakby tam był cały batalion” — przemknęło Andrzejowi przez głowę. Cofnął się i oparł tyłkiem o biurko. Nieprzyjemnie drżały mu kolana. Nie dam się uderzyć, pomyślał z determinacją. Już lepiej niech mnie zabiją. Nie wziąłem pistoletu… Szkoda. A może i dobrze?

Do pokoju, przez drzwi dokładnie naprzeciwko niego, zdecydowanym krokiem wszedł grubawy, niewysoki człowiek w porządnym palcie z białymi opaskami na rękawach i w ogromnym berecie z jakimś znaczkiem. Na nogach miał wspaniale wyczyszczone buty. Palto było luźno i brzydko przepasane szerokim rzemieniem, na którym ciężko zwisała nowiutka żółta kabura. Za nim wdarli się jeszcze jacyś ludzie, ale Andrzej ich nie widział. Jak zaczarowany patrzył w obrzmiałą, bladą twarz o rozmytych rysach i malutkich, kaprawych oczkach. Zapalenie spojówek czy co, pojawiła się myśl na samej krawędzi świadomości. I ogolony tak, że prawie się błyszczy, jak polakierowany…

Człowiek w berecie szybko rozejrzał się po pokoju i utkwił wzrok w Andrzeju.

— Pan Woronin? — wygłosił przenikliwym, wysokim głosem z intonacją pytającą.

— To ja — z trudem wydusił z siebie Andrzej, obie ręce zaciskając na brzegu stołu.

— Redaktor naczelny „Gazety Miejskiej”?

— Tak.

Człowiek w berecie umiejętnie, ale niedbale zasalutował.

— Mam zaszczyt, panie Woronin — oznajmił z patosem — wręczyć panu osobiste posłanie prezydenta Friedricha Heigera!

Najwidoczniej miał zamiar zręcznym ruchem wyciągnąć osobiste posłanie zza pazuchy, ale coś tam się o coś zaczepiło i był zmuszony dosyć długo grzebać w czeluściach palta, lekko przechylając się w prawą stronę z takim wyrazem twarzy, jakby go coś gryzło. Andrzej patrzył na niego jak skazaniec i nic nie rozumiał — wszystko było jakoś nie tak, jak powinno. Nie tego się spodziewał. A może się uda, pomyślał, ale od razu zabobonnie odpędził tę myśl.