Изменить стиль страницы

Tłum zaryczał dziko i Andrzej zawył razem z nim. Działo się coś niewyobrażalnego. W powietrze leciały czapki, ludzie obejmowali się, płakali, ktoś zaczął strzelać w powietrze, ktoś w dzikim zachwycie rzucał cegłami w reflektory, a Fritz Heiger wznosił się nad tym wszystkim jak Pan Bóg, który powiedział: „Niech się stanie światłość”. Długą, czarną ręką wskazywał słońce, wytrzeszczając oczy i dumnie wysuwając podbródek. Po chwili jego głos znowu rozległ się nad tłumem.

— Widzicie!? Przestraszyli się! Drżą przed wami! Przed nami! Za późno, panowie! Za późno! Znowu chcecie zatrzasnąć pułapkę? Ludzie już się z niej wyrwali! Żadnej litości dla wrogów ludzkości! Dla spekulantów! Pasożytów! Szabrowników dobra narodowego! Słońce znowu jest z nami! Wyrwaliśmy je z czarnych łap! Wrogów ludzkości! I już nigdy więcej! Nie oddamy go! Nigdy! I nikomu!…

— Aaaa!

Andrzej opamiętał się. Stasia nie było na wozie. Wujek Jura, szeroko rozstawiając nogi, stał na koźle, potrząsał cekaemem i, sądząc po nabrzmiałym, czerwonym karku, też wrzeszczał. Selma płakała, bijąc Andrzeja pięściami po plecach.

Sprytnie, pomyślał chłodno. Tym gorzej dla nas. Po co ja tu siedzę? Powinienem biec, a ja siedzę… Przezwyciężając ból w boku, podniósł się i zeskoczył z wozu. Dookoła ryczał i wrzał tłum. Andrzej zaczął się przebijać. Początkowo starał się uważać na siebie, próbował osłonić się łokciami, ale gdzie tam!… Oblany potem z bólu i podchodzących do gardła mdłości szedł, rozpychał się, deptał po nogach, nawet bódł i w końcu udało mu się wydostać na zaułek Klozetowy. Przez cały czas gonił go głos Heigera:

— Nienawiść! Poprowadzi nas nienawiść! Dosyć fałszywej miłości! Dosyć judaszowych pocałunków! Zdrajców ludzkości! Sam daję przykład świętej nienawiści! Zniszczyłem samochód pancerny krwawych żandarmów! Na waszych oczach! To ja rozkazałem powiesić złodziei i gangsterów! Na waszych oczach! Żelazną miotłą wymiatam z naszego miasta wszelkie plugastwo! Na waszych oczach! Nie litowałem się nad sobą! I mam święte prawo nie litować się nad innymi!….

Andrzej wszedł w bramę redakcji. Drzwi były zamknięte. Kopnął w nie ze złością, aż zadźwięczały szyby. Zaczął walić z całych sił, szepcząc potworne przekleństwa. Drzwi otworzyły się. Na progu stał Nauczyciel.

— Wejdź — powiedział, odsuwając się.

Andrzej wszedł. Nauczyciel zamknął za nim drzwi na zasuwę i odwrócił się. Twarz miał mlecznobiałą, pod oczami ciemne kręgi. Co chwila oblizywał wargi. Andrzejowi ścisnęło się serce — nigdy przedtem nie widział Nauczyciela tak przybitego

— Czyżby było aż tak źle? — zapytał złamanym głosem.

— A! — Nauczyciel uśmiechnął się blado. — Co tu może być dobrego.

— A słońce? — zapytał Andrzej. — Po co je wyłączaliście?

Nauczyciel zacisnął ręce i przeszedł się po westybulu tam i z powrotem.

— Nie wyłączaliśmy go! — powiedział ze znużeniem. — Awaria. Nie planowana. Nikt się nie spodziewał.

— Nikt sienie spodziewał… — powtórzył z goryczą Andrzej. Zdjął płaszcz i rzucił go na zakurzoną kanapę. — Gdyby słońce się nie wyłączyło, nie doszłoby do tego wszystkiego…

— Eksperyment wyrwał się spod kontroli — wymamrotał Nauczyciel, odwracając się.

— Wyrwał się spod kontroli… — znowu powtórzył Andrzej. — Nigdy bym nie przypuścił, że Eksperyment może wyrwać się spod kontroli.

Nauczyciel spojrzał na niego spode łba.

— Noo… W pewnym sensie masz racją. Można na to spojrzeć również w ten sposób. Eksperyment, który wyrwał się spod kontroli, to, mimo wszystko, ciągle Eksperyment. Możliwe, że trzeba będzie zmienić pewne rzeczy… zrobić poprawki. Tak że w przyszłości — w przyszłości! — te egipskie ciemności będą uważane za nieodłączną, programową część Eksperymentu.

— W przyszłości… — powtórzył jeszcze raz Andrzej. Poczuł głuchą złość. — A co my mamy teraz robić? Ratować się?

— Tak, ratować się. I ratować innych.

— Kogo?

— Wszystkich, których można uratować. Wszystko, co jeszcze można uratować. Przecież nie może tak być, żeby nie było kogo i czego ratować!

— My się będziemy ratować, a Fritz Heiger będzie kontynuował Eksperyment?

— Eksperyment nie przestał być Eksperymentem — zaoponował Nauczyciel.

— No tak — pokiwał głową Andrzej. — Od pawianów do Fritza Heigera.

— Tak. Do Fritza Heigera, poprzez Fritza Heigera i pomimo Fritza Heigera. Przecież nie strzelimy sobie z jego powodu w łeb! Eksperyment musi iść dalej… W końcu życie też płynie dalej, bez względu na jakiegoś tam Fritza Heigera. Jeśli Eksperyment cię rozczarował, to pomyśl o walce za życie…

— O walce za wegetację— uśmiechnął się krzywo Andrzej. — Jakie teraz może być życie!

— Wszystko zależy od was.

— A od was?

— Od nas niewiele. Was jest dużo, o wszystkim decydujecie wy, nie my.

— Kiedyś mówił pan inaczej — powiedział Andrzej.

— Kiedyś i ty byłeś inny — odparł Nauczyciel. — I też mówiłeś inaczej.

— Boję się, że robiłem z siebie głupka — wyznał powoli Andrzej. — Boję się, że byłem po prostu głupi.

— Nie tylko tego się boisz — zauważył obłudnie Nauczyciel.

Andrzej poczuł, że zamiera mu serca, tak jak we śnie, gdy się spada. Rzucił ostro:

— Tak, boję się. Wszystkiego się boję. Jak zając. Bili pana kiedyś butem w krocze?… — Przyszła mu do głowy nowa myśl. — Przecież pan też się boi? Prawda?

— Oczywiście! Mówię ci przecież, że Eksperyment wymknął się spod kontroli…

— Niech pan przestanie! Eksperyment, Eksperyment… Nie o niego mi chodzi. Najpierw pawianów, potem nas, a potem was, tak?

Nauczyciel nie odpowiedział. To było najstraszniejsze — że nie powiedział ani słowa. Andrzej czekał, ale Nauczyciel tylko w milczeniu spacerował po westybulu, bezmyślnie przesuwając fotele z miejsca na miejsce, ścierając rękawem kurz ze stolików. Nie patrzył na Andrzeja.

Ktoś zastukał do drzwi — najpierw pięścią, a potem od razu zaczął w nie kopać. Andrzej odsunął zasuwkę — przed nim stała Selma.

— Zostawiłeś mnie! — zawołała z oburzeniem. — Ledwo udało mi się przebić!

Andrzej obejrzał się niepewnie. Nauczyciel zniknął.

— Przepraszam — powiedział Andrzej. — Nie pomyślałem o tobie. Było mu trudno mówić. Próbował zdusić w sobie przerażenie wywołane samotnością i poczuciem bezbronności. Zatrzasnął z łomotem drzwi i pospiesznie zasunął zasuwę.

ROZDZIAŁ 3

W redakcji było pusto. Najwidoczniej pracownicy pouciekali, gdy zaczęła się strzelanina przed merostwem. Andrzej zaglądał do pokojów, obojętnie patrząc na porozrzucane papiery, poprzewracane krzesła, brudne talerze z resztkami kanapek i filiżanki po kawie. Z głębi redakcji dochodziła głośna, dziarska muzyka. To było dziwne. Selma szła za nim, trzymając go za rękaw. Przez cały czas mówiła coś kłótliwym tonem, ale Andrzej nie słuchał. Po co ja tu przyszedłem? — myślał. Wszyscy, jak jeden mąż, uciekli. I dobrze zrobili. Siedziałbym sobie teraz w domu, leżał w łóżku, głaskałbym ten nieszczęsny bok, drzemał i miałbym wszystko w…

Wszedł do działu kroniki miejskiej i zobaczył Izie.

Początkowo nie poznał, że to Izia. Przy biurku w odległym kącie, schylając się nad otwartą zszywką gazet, stał, opierając się o blat szeroko rozstawionymi rękami, obcy człowiek o źle obciętych włosach, w podejrzanym szarym chałacie bez guzików. Dopiero po chwili, gdy mężczyzna nagle wyszczerzył zęby w uśmiechu i znajomym gestem zaczął szczypać brodawkę na szyi, Andrzej zrozumiał, że ma przed sobą Izie.

Przez jakiś czas stał w drzwiach i patrzył na niego. Izia nie słyszał, jak wszedł. W ogóle nic nie słyszał i niczego nie zauważał — po pierwsze, czytał, a po drugie, nad jego głową wisiał głośnik, z którego dobiegały grzmiące dźwięki zwycięskiego marsza.

— Przecież to Izia! — wrzasnęła Selma przeraźliwie, odepchnęła Andrzeja i rzuciła się naprzód.

Izia szybko podniósł głowę, wyszczerzył się jeszcze bardziej i szeroko otworzył ramiona.