Изменить стиль страницы

— Dyżurny? Przyprowadzić do mnie zatrzymanego Katzmana. Do trzydziestego szóstego.

…Złamać Katzmana nie tylko można, ale nawet trzeba. Teczka. Tu już się nie wywinie… Andrzejowi przemknęło przez głowę, że to chyba nie do końca etyczne, że właśnie on zajmuje się sprawą Katzmana, z którym nieraz się piło, i w ogóle… Szybko wziął się w garść.

Drzwi otworzyły się i zatrzymany Katzman, szczerząc zęby w uśmiechu i wciskając ręce w wyszmelcowane kieszenie, niedbałym krokiem wszedł do pokoju.

— Siadajcie — powiedział sucho Andrzej, wskazując podbródkiem taboret.

— Dziękuję panu — odezwał się zatrzymany, szczerząc się jeszcze bardziej. — Widzę, że jeszcze nie doszedł pan do siebie…

Co za drań, wszystko po nim spływało jak woda po gęsi. Usiadł, szarpnął brodawkę na szyi i zaciekawiony rozejrzał się po gabinecie.

Andrzej zamarł. Przy zatrzymanym nie było teczki.

— Gdzie teczka? — zapytał, starając się mówić spokojnie.

— Jaka teczka? — odpowiedział pytaniem na pytanie bezczelny Katzman.

Andrzej rzucił się do słuchawki.

— Dyżurny! Gdzie jest teczka zatrzymanego Katzmana?

— Jaka teczka? — zapytał tępo dyżurny. — Zaraz zobaczę… Katzman… Aha… Zatrzymanemu Katzmanowi zabrano: chusteczki do nosa — dwie, portfel pusty, wytarty…

— Teczka w spisie jest? — warknął Andrzej.

— Teczki nie ma — odpowiedział dyżurny zamierającym głosem.

— Przynieście mi spis — wychrypiał Andrzej i odłożył słuchawkę. Popatrzył spode łba na Katzmana. Od nienawiści szumiało mu w uszach. — Żydowskie sztuczki — powiedział, opanowując się. — Gdzie podziałeś teczkę, draniu?

Katzman natychmiast zareagował:

— „Chwyciła go za rękę i kilka razy spytała: gdzie podziałeś teczkę?”

— No nic — odezwał się Andrzej, ciężko oddychając przez nos. — To ci nie pomoże, szpiegowski ryju…

Na twarzy Izi na moment zagościło zdumienie, ale już po chwili znowu uśmiechał się obrzydliwie i drwiąco.

— No jakże, jakże! — wykrzyknął. — Przewodniczący organizacji „Joint”, Józef Katzman, do usług. Proszę mnie nie bić, ja i tak wszystko powiem. Cekaemy ukryliśmy w Berdyczowie, miejsce lądowania oznaczymy ogniskami…

Wszedł przestraszony dyżurny, trzymając spis w daleko wyciągniętej przed siebie ręce.

— Teczki tu nie ma — wymamrotał, kładąc kartkę przed Andrzejem na brzegu stołu i cofając się. — Dzwoniłem do rejestracji, tam też…

— Dobrze, dobrze, możecie iść — powiedział Andrzej przez zęby.

Wziął czysty formularz przesłuchań i nie podnosząc oczu, zapytał:

— Imię? Nazwisko? Imię odojcowskie?

— Katzman, Józef Michajłowicz.

— Rok urodzenia?

— Trzydziesty szósty.

— Narodowość?

— Tak — powiedział Katzman i zachichotał.

Andrzej podniósł głowę.

— Co — tak?

— Posłuchaj, Andrzej. Nie rozumiem, co się z tobą dzisiaj dzieje, ale weź pod uwagę, że przeze mnie zniszczysz sobie kark Uprzedzam cię jako starego przyjaciela…

— Odpowiadać na pytania! — zażądał Andrzej stłumionym głosem.

— Lepiej sobie przypomnij, jak doktorowi Timaszukowi odebrali order — powiedział Izia.

Andrzej nie wiedział, kim jest doktor Timaszuk.

— Narodowość!

— Żyd — odpowiedział ze wstrętem Izia.

— Obywatelstwo?

— ZSSR.

— Wyznanie?

— Brak.

— Przynależność do partii?

— Brak.

— Wykształcenie?

— Wyższe, Instytut imienia Hercena. Leningrad.

— Karany?

— Nie.

— Ziemski rok wyjazdu?

— Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty ósmy.

— Miejsce wyjazdu?

— Leningrad.

— Przyczyna?

— Ciekawość.

— Staż pobytu w mieście?

— Cztery lata.

— Aktualny zawód?

— Statystyk zarządu gospodarstwa komunalnego.

— Proszę wymienić poprzednie zawody.

— Robotnik niewykwalifikowany, starszy archiwariusz miasta, pracownik biurowy w rzeźni miejskiej, śmieciarz, kowal. To chyba i wszystko.

— Stan cywilny?

— Cudzołożnik — uśmiechnął się złośliwie Izia.

Andrzej odłożył długopis, zapalił papierosa i chwilę patrzył na zatrzymanego przez błękitny dymek. Izia szczerzył zęby, włosy miał potargane i zachowywał się bezczelnie, ale Andrzej znał go dobrze i widział, że Katzman jest zdenerwowany. Najwidoczniej miał powody, mimo że sprytnie udało mu się pozbyć teczki. Zrozumiał wreście, że naprawdę się za niego zabierają, i nerwowo mrużył oczy, a kciuki jego uśmiechniętych ust drżały.

— Coś panu powiem, oskarżony — powiedział Andrzej z dobrze udaną oschłością. — Jeśli nie chce pan pogorszyć swojego położenia, to szczerze panu radzę zachowywać się przyzwoicie podczas śledztwa.

Izia przestał się uśmiechać.

— Dobrze — rzekł. — W takim razie żądani przedstawienia mi zarzutów i artykułu, na podstawie którego zostałem zatrzymany. Oprócz tego żądam adwokata. Od tej chwili bez adwokata nie powiem j ani słowa.

Andrzej uśmiechnął się w duchu.

— Został pan zatrzymany na podstawie artykułu dwunastego kodeksu postępowania karnego o prewencyjnym zatrzymaniu osób, których pozostawanie na wolności może stanowić zagrożenie dla otoczenia. Jest pan oskarżony o niezgodne z prawem kontakty z wrogimi elementami, o ukrycie bądź zniszczenie dowodów rzeczowych w momencie zatrzymania… oraz o naruszenie postanowienia władz, dotyczącego opuszczania granic miasta w związku z niebezpieczeństwem infekcji. To postanowienie naruszał pan systematycznie… Co się zaś tyczy adwokata, prokuratura może zapewnić panu adwokata po trzech dobach, licząc od chwili zatrzymania. Mówi o tym ten sam dwunasty artykuł kodeksu karnego… Oprócz tego uświadamiam panu, że składać protesty i skargi oraz wnosić apelacje może pan dopiero po udzieleniu odpowiedzi na wszystkie pytania śledztwa wstępnego. Cały czas ten sam artykuł dwunasty. Zrozumiał pan?

Uważnie obserwował twarz przesłuchiwanego i zauważył, że Izia zrozumiał. Było oczywiste, że będzie odpowiadał na pytania i poczeka, aż miną trzy doby. Przy wspomnieniu o tych trzech dobach Izia otwarcie wciągnął powietrze. Bardzo dobrze…

— Teraz, gdy otrzymał pan już wyjaśnienie — powiedział Andrzej i wziął do ręki długopis — chciałbym kontynuować. Stan cywilny?

— Kawaler.

— Adres domowy?

— Co? co? — zapytał Izia, który najwyraźniej myślał o czymś! innym.

— Pański adres domowy? Gdzie pan mieszka?

— Druga Lewa dziewiętnaście, mieszkania siedem.

— Czy może pan coś powiedzieć o przedstawionych zarzutach?

— Proszę bardzo — powiedział Izia. — Jeśli chodzi o wrogie elementy: bredzenie w malignie. Pierwszy raz słyszę, że bywają jakieś wrogie elementy i uważam to za prowokację śledczego. Dowody rzeczowe… Żadnych dowodów rzeczowych nie miałem i nie mogłem mieć, a to z tego powodu, że żadnych przestępstw nie popełniałem. Dlatego też nie mogłem niczego schować ani zniszczyć. Jeśli zaś chodzi o postanowienie władz — jestem starym pracownikiem archiwum miejskiego, ciągle tam pracuję w czynie społecznym, mam dostęp do wszystkich archiwalnych materiałów, czyli również do tych, które znajdują się poza granicami miasta. To wszystko.

— Co pan robił w Czerwonym Budynku?

— To moja prywatna sprawa. Nie ma pan prawa ingerować w moje i prywatne sprawy. Proszę najpierw udowodnić, że mają one związek z przestępstwem. Artykuł czternasty kodeksu karnego.

— Był pan kilka razy w Czerwonym Budynku?

— Tak.

— Może pan podać nazwiska ludzi, których pan tam spotykał?

Izia wyszczerzył zęby.

— Mogę. Ale to śledztwu nie pomoże.

— Proszę podać nazwiska.

— Już podaję. Z czasów współczesnych: Petain,Quisling, Wang cyng wej…

Andrzej podniósł rękę.

— Proszę, aby pan w pierwszej kolejności podał nazwiska ludzi, którzy są obywatelami naszego miasta.

— A po co to śledztwu? — zapytał agresywnie Izia.

— Nie mam obowiązku tłumaczyć się panu. Proszę odpowiadać na pytania.

— Nie mam zamiaru odpowiadać na głupie pytania. Myśli pan, że skoro kogoś tam spotkałem, to znaczy, że on rzeczywiście tam był. A to nie tak.