Изменить стиль страницы

— No dobrze — powiedział w końcu. — Jak chcesz. Tylko że nie musisz jechać na bagna. Nie wiesz przypadkiem, kto jest teraz dyrektorem giełdy?

— Otto Friża.

— Co? Otto? No to w czym problem?…

— Poszedłbym do niego, ale przecież on tam nic nie znaczy, niczego nie rozumie i wszystkiego się boi.

Andrzej chwycił książkę telefoniczną, znalazł numer, podniósł szybko słuchawkę. Musiał długo czekać: najwidoczniej Otto spał jak suseł. W końcu odezwał się urywanym, sztucznie groźny głosem:

— Dyrektor Otto Friża, słucham.

— Dzień dobry, Otto — powiedział Andrzej. — Mówi Woronii z prokuratury.

Zapadło milczenie. Otto kilka razy odchrząknął, potem powiedział ostrożnie:

— Z prokuratury? Słucham.

— Obudź się wreszcie! — zawołał wściekły Andrzej. — Elza cię tak ukołysała? Mówi Andrzej! Woronin!

— A, Andrzej!? — powiedział zupełnie innym głosem Otto. — A co ty tak, w środku nocy? Rany boskie, ale mi serce wali… Czego chcesz?

Andrzej wyjaśnił mu sytuację. Tak jak się spodziewał, wszystko poszło gładko. Otto zgadzał się na wszystko. Tak, on zawsze twierdził, że Wan jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Słusznie, on też uważa, że Wan i tak nie nadaje się na dyrektora kombinatu. Jest jak najbardziej i bez dwóch zdań zachwycony dążeniem Wana do zajmowania tak skromnej posady („więcej nam trzeba takich ludzi, a tu wszyscy lezą w górę, jak twoi strzelcy górscy!…”), z oburzeniem odrzuca pomysł wysłania Wana na bagna, co się zaś tyczy ustawy, to pała świętym gniewem na samą myśl o tych kretynach — biurokratach, którzy zamieniają zdrowy duch prawa w jego martwą literę. Koniec końców, prawo jest od tego, żeby ograniczać dążenia różnych spryciarzy do windowania się górę, nie może zaś dotyczyć — i nie dotyczy — ludzi, którzy pragną pozostać na dole. Dyrektor giełdy doskonale to rozumiał. Tak! — powtarzał. — O tak! Oczywiście!

Prawdę mówiąc, Andrzej miał niejasne, śmieszne i niemiłe wrażenie, że Otto zgodziłby się na dowolną jego, Andrzeja Woronina, propozycję — na przykład, żeby mianować Wana merem albo żeby wsadzić go do karceru. Otto zawsze żywił do Andrzeja jakąś chorobliwą wdzięczność, zapewne dlatego że Andrzej jako jedyny z ich towarzystwa (a może i z całego miasta) traktował go po ludzku… A zresztą, najważniejsza była teraz sprawa Wana.

— Wydam odpowiednie rozporządzenia — powtórzył Otto po raz dziesiąty. — Możesz być zupełnie spokojny. Dam wytyczne i Wana już nigdy nikt nie ruszy.

Na tym stanęło. Andrzej odłożył słuchawkę i zaczął wypisywać Wanowi przepustkę.

— Pójdziesz od razu? — zapytał, nie przestając pisać. — Może poczekaj na słońce… Niebezpiecznie teraz na ulicach…

— Dziękuję panu — mamrotał Wan. — Dziękuję panu… Andrzej, zdziwiony, podniósł głowę. Wan stał przed nim i kłaniał się ze złożonymi na piersiach dłońmi.

— Daj spokój tym chińskim ceremoniom — warknął Andrzej oburzony i zakłopotany. — Co ja jestem, twój dobrodziej czy co? — Podał Wanowi przepustkę. — Pytam, czy pójdziesz od razu?

Wan przyjął przepustkę i jeszcze raz się ukłonił.

— Lepiej będzie, jak pójdę teraz — powiedział przepraszająco. — Od razu. Pewnie śmieciarze już przyjechali…

— Śmieciarze… — powtórzył Andrzej. Spojrzał na talerz z kanapkami. Były duże, świeże, z apetyczną szynką. — Czekaj no — wyjął z szuflady starą gazetę i zaczął je w nią zawijać. — Do domu weźmiesz, dla Majlin…

Wan słabo protestował, mamrotał coś o niepotrzebnym kłopocie, ale Andrzej wsunął mu paczkę za pazuchę, objął za ramiona i powiódł do drzwi. Czuł się bardzo niezręcznie. Wszystko było jakoś nie tak. I Otto, i Wan jakoś dziwnie reagowali. Przecież on chciał, żeby wszystko było załatwione sprawiedliwie, dobrze, rozsądnie, a wyszło z tego nie wiadomo co — jakieś dobrodziejstwo, kumoterstwo, lewizna… Pospiesznie szukał właściwych słów, suchych, rzeczowych, podkreślających oficjalność i prawomocność sytuacji. Nagle wydało mu się, że znalazł. Zatrzymał się, uniósł podbródek i patrząc na Wana z góry, powiedział chłodno:

— Obywatelu Wan, w imieniu prokuratury serdecznie pana przepraszam za bezprawne zatrzymanie. Ręczę, że więcej się to nie powtórzy.

Natychmiast poczuł się jak idiota. Co za bzdury! Po pierwsze, zatrzymanie nie było bezprawne. Szczerze mówiąc, było całkowicie zgodne z prawem. A po drugie, śledczy Woronin nie mógł za nic ręczyć, nie miał do tego prawa… Nagle zobaczył oczy Wana — dziwne, a przy tym jakby znajome spojrzenie. I wtedy wszystko mu się przypomniało. Poczuł gorąco.

— Wan — odezwał się zachrypniętym głosem. — Chcę cię o coś zapytać, Wan.

Zamilkł. Pytanie było głupie, bez sensu, ale nie mógł go nie zadać. Wan wyczekująco patrzył na niego z dołu do góry.

— Wan — powtórzył Andrzej i odkaszmął. — Gdzie byłeś dzisiaj o drugiej w nocy?

— Właśnie o drugiej po mnie przyszli — odparł Wan. — Myłem schody.

— A wcześniej?

— Wcześniej zbierałem śmieci, Majlin mi pomagała, potem poszła spać, a ja poszedłem myć schody.

— Tak — powiedział Andrzej. — Tak właśnie myślałem. No dobrze, do widzenia, Wan. Wybacz, że tak wyszło… Albo nie, poczekaj, odprowadzę cię…

ROZDZIAŁ 4

Przed przesłuchaniem Izi Andrzej przemyślał wszystko jeszcze raz. Po pierwsze, zabronił sobie traktować go z uprzedzeniem. Że Izia jest cynikiem, zarozumialcem i gadułą, gotowym wyśmiać wszystko jak leci, że jest niechlujny, pluje gdy mówi, obrzydliwie chichocze, żyje z wdową jak alfons i nie wiadomo, jak zarabia na życie, to wszystko w tym przypadku nie powinno mieć żadnego znaczenia.

Należało jeszcze tylko wykorzenić głupi pomysł, że Katzman jest zwykłym szerzycielem histerycznych plotek o Czerwonym Budynku i innych mistycznych zjawiskach. Czerwony Budynek istnieje naprawdę. Jest zagadką — fantastyczną, nie wiadomo komu i po co potrzebną, ale istnieje. (Andrzej zajrzał do apteczki i, przeglądając się w malutkim lusterku, posmarował maścią sączący się guz). W zaistniałej sytuacji Katzman jest przede wszystkim świadkiem. Co robił w Czerwonym Budynku? Jak często tam bywa? Co może o nim powiedzieć? Jaką to teczkę stamtąd wyniósł? A może teczka rzeczywiście nie jest stamtąd? Może naprawdę ze starego merostwa?…

Stop, stop! Katzman nieraz się wygadał… nie, nie wygadał, tylko opowiadał o swoich wyprawach na północ. Co on tam robił? Antymiasto też jest gdzieś na północy! Mimo wszystko dobrze, że go zatrzymałem, chociaż rzeczywiście zbyt pospiesznie. Przecież zawsze się tak dzieje: wszystko zaczyna się od zwykłej ciekawości, człowiek pcha swój wścibski nos gdzie nie trzeba, a potem ani się obejrzy, a już go zwerbowali… Dlaczego nie chciał mi oddać tej teczki? Teczka jest najwyraźniej stamtąd… Czerwony Budynek też! Tutaj szef czegoś nie przemyślał do końca. No, to oczywiste, nie znał faktów. I nie był tam. Tak, szerzenie plotek to straszna rzecz, ale Czerwony Budynek jest straszniejszy od wszelkich plotek. A najgorsze jest nie to, że ludzie w nim giną — ale to, że czasem z niego wychodzą. Wychodzą, wracają i żyją wśród nas. Tak; jakKatzman…

Andrzej czuł, że dotarł do sedna, ale zabrakło mu śmiałości, żeby przeanalizować wszystko do końca. Wiedział tylko, że Andrzej Woronin, który wszedł drzwiami z miedzianą klamką, nie był tym samym Andrzejem Woroninem, który przez nie wyszedł. Coś się w nim załamało, coś bezpowrotnie utracił… Zacisnął zęby. Nie, tu się przeliczyliście, drodzy państwo. Nie trzeba było mnie wypuszczać. Nas się tak od razu nie złamie… nie kupi… nie rozczuli…

Uśmiechnął się krzywo, wziął czystą kartkę i napisał na niej wielkimi literami: CZERWONY BUDYNEK — KATZMAN. CZERWONY BUDYNEK — ANTYMIASTO. ANTYMIASTO — KATZMAN. Tak właśnie to wszystko wygląda. Nie, szefie. Nie szerzycieli plotek musimy szukać. Musimy szukać tych, którzy wrócili — cali i zdrowi — z Czerwonego Budynku. Szukać, wyławiać, izolować albo jak najstaranniej obserwować… Dopisał: „Ludzie, którzy byli w Czerwonym Budynku — Antymiasto”. A wiec pani Husakowa będzie musiała opowiedzieć wszystko, co wie o swoim Frantiszku. A flecistę można wypuścić. Zresztą nie oni są teraz najważniejsi… Może by tak zadzwonić do szefa? Poprosić o błogosławieństwo na zmianę orientacji? Nie, jeszcze za wcześnie. Ale jeśli uda się złamać Katzmana… Podniósł słuchawkę.