Изменить стиль страницы

— Chłopaki — powiedział przestraszony. — Chłopaki, poczekajcie…

— Jakby co, to jesteśmy w piwnicy — zamruczał aksamitnie Fritz, uśmiechnął się do Andrzeja i wypchnął Izie na korytarz.

Koniec. Czując wewnątrz wstrętny, mdlący chłodek, Andrzej przeszedł się po gabinecie i pogasił zbędne światła. Koniec. Usiadł przy stole i siedział tak jakiś czas, opierając głowę na dłoniach. Miał wrażenie, że zaraz straci przytomność, oblewał go zimny pot. W uszach mu szumiało, a poprzez ten szum słyszał głuchy, żałosny, zrozpaczony, przerażony głos Izi: „Chłopaki, poczekajcie… Chłopaki, poczekajcie…” Słyszał też grzmiącą uroczystą muzykę, tupot i szuranie po parkiecie, brzęk naczyń i niewyraźnie mamlanie: „.. Kieliszek kiuhaso i anianiasa!…” Oderwał ręce od twarzy i przez chwilę bezmyślnie wpatrywał się w rysunek męskiego członka. Potem wziął kartkę i zaczął ją drzeć na długie, wąskie paski. Wyrzucił ten papierowy makaron do kosza na śmieci i znowu schował twarz w dłoniach. Koniec. Pozostawało tylko czekać. Uzbroić się w cierpliwość i czekać. Wtedy się okaże, że tak musiało być. Mdłości miną i można będzie odetchnąć z ulgą.

— Tak, Andrzeju, czasem trzeba pogodzić się nawet z tym — usłyszał znajomy, spokojny głos.

Z taboretu, na którym kilka minut temu siedział Izia, z nogą założoną na nogę i długimi białymi palcami splecionymi na kolanie, patrzył na niego smutny Nauczyciel ze zmęczoną twarzą. Leciutko kiwał głową, kąciki ust miał żałośnie opuszczone.

— W imię Eksperymentu? — zapytał ochryple Andrzej.

— W imię Eksperymentu również — odpowiedział Nauczyciel. — Ale przede wszystkim dla samego siebie. Objazdu nie ma. Musimy przejść także i przez to. Są nam potrzebni ludzie, ale nie wszyscy. Są nam potrzebni konkretni ludzie.

— Jacy?

— Tego właśnie nie wiemy — w głosie Nauczyciela dźwięczał lekki żal. — Wiemy tylko, jacy ludzie nie są nam potrzebni.

— Tacy jak Katzman?

Nauczyciel odpowiedział oczami, że tak.

— A tacy jak Römer?

Nauczyciel uśmiechnął się.

— Tacy jak Römer nie są ludźmi. To żywe narzędzia, Andrzeju. Tacy jak Römer są wykorzystywani dla dobra takich jak Wan, jak wujek Jura… rozumiesz?

— Tak, ja też tak uważam. Przecież innej drogi nie ma, prawda?

— Prawda. Nie ma.

— A Czerwony Budynek? — zapytał Andrzej.

— Bez niego też nie można. Bez niego każdy mógłby, niezauważalnie dla samego siebie, stać się taki jak Römer. Jeszcze nie rozumiesz, że Czerwony Budynek to konieczność? A czy ty jesteś taki sam, jak byłeś rano?

— Katzman twierdzi, że Czerwony Budynek to majaczenie wzburzonego sumienia.

— No cóż, Katzman jest inteligentny. Mam nadzieję, że z tym się zgodzisz?

— Oczywiście — odparł Andrzej. — I właśnie dlatego jest niebezpieczny.

Nauczyciel znowu odpowiedział samymi oczami — tak.

— Boże — powiedział z żałością Andrzej. — Gdyby tak można było wiedzieć, jaki jest cel Eksperymentu! Tak łatwo się zaplątać, tak się wszystko pomieszało… Ja, Heiger, Kensi… Czasem mi się wydaje, że rozumiem, że mamy ze sobą coś wspólnego, a kiedy indziej wychodzi z tego jakiś bałagan, ślepa uliczka… Przecież Heiger to były faszysta, nawet teraz… Nawet teraz czuję do niego niechęć, nie jak do człowieka, ale jak do gatunku, jak… Albo Kensi. Przecież on jest czymś w rodzaju socjaldemokraty, pacyfisty czy innego tołstojowca… Nie rozumiem tego.

— Eksperyment to Eksperyment — powiedział Nauczyciel. — Nie zrozumienia się od was oczekuje, ale czegoś innego.

— Czego!?

— Gdyby było wiadomo…

— Ale przecież to wszystko w imię większości? — w głosie Andrzeja słychać było niemal rozpacz.

— Oczywiście. W imię ciemnej, zaszczutej, niewinnej, prymitywnej większości…

— Którą trzeba wydźwignąć — podchwycił Andrzej — oświecić, uczynić panem ziemi! Tak, to to rozumiem. W imię tego można wiele wytrzymać… — umilkł, z wysiłkiem zbierając rozproszone myśli. — A tu jeszcze Antymiasto — powiedział niezdecydowanie. — Ono przecież też jest niebezpieczne, prawda?

— Bardzo — odpowiedział Nauczyciel.

— Czyli że nawet jeśli nie byłem pewien co do Katzmana, to i tak postąpiłem słusznie. Nie mamy prawa ryzykować.

— Bez wątpienia! — zawołał Nauczyciel. Uśmiechał się. Był zadowolony z Andrzeja i Andrzej to czuł. — Nie myli się tylko ten, kto nic nie robi. Nie błędy są niebezpieczne, ale bierność, fałszywa uczciwość, wierność przestarzałym przykazaniom! Dokąd mogą prowadzić takie przykazania? Tylko do przestarzałego świata.

— Tak! — wykrzyknął wzburzony Andrzej. — Rozumiem to doskonale. To jest właśnie to, czego wszyscy powinniśmy się trzymać. Czym jest pojedynczy człowiek? Społeczną jednostką! Zerem zupełnym! Nie chodzi przecież o jednostki, ale o dobro całego społeczeństwa. W imię społecznego dobra mamy obowiązek wziąć na swoje staroświeckie sumienie każdy ciężar, naruszyć każde pisane i niepisane prawo. Naszym jedynym prawem jest dobro społeczne.

Nauczyciel wstał.

— Doroślejesz, Andrzeju — powiedział niemal uroczyście. — Powoli, ale jednak!

Podniósł rękę w pożegnalnym geście, przeszedł niesłyszalnym krokiem przez pokój i zniknął za drzwiami.

Jakiś czas Andrzej siedział, o niczym nie myśląc. Odchylony na oparcie krzesła palił papierosa i patrzył, jak błękitny dym powoli krąży wokół gołej żółtej żarówki pod sufitem. Przyłapał się na tym, że się uśmiecha. Nie czuł już zmęczenia, zniknęła męcząca go od wieczoru senność, pragnął działać, pracować i złościła go myśl, że mimo wszystko trzeba będzie wyjść i przespać się kilka godzin, żeby potem nie wyglądać jak trup.

Niecierpliwie przysunął aparat, podniósł słuchawkę i przypomniał sobie, że w piwnicy nie ma telefonu. Wstał, zamknął sejf na klucz, sprawdził, czy szuflady są pozamykane, i wyszedł.

Korytarz był pusty, dyżurny policjant przysypiał przy swoim stoliku.

— Śpicie na służbie! — powiedział potępiająco Andrzej, przechodząc obok niego.

W budynku panowała absolutna cisza, jak zawsze na kilka minut przed włączeniem słońca. Senna sprzątaczka leniwie przesuwała mokrą szmatę po cementowej podłodze. Okna na korytarzach były otwarte na oścież, smród potu setek ludzkich ciał rozpływał się i wypełzał w ciemność, wypychany chłodnym porannym powietrzem.

Stukając obcasami po śliskich metalowych schodach, Andrzej zszedł do piwnicy. Niedbałym ruchem ręki osadził na miejscu wartownika, który zerwał się na jego widok, i otworzył niskie, metalowe drzwi.

Fritz Heiger bez kurtki, w koszuli z podwiniętymi rękawami, pogwizdując znajomy marsz, stał przy zardzewiałej umywalce i wcierał wodę kolońską we włochate, kościste ręce. Oprócz niego w pokoju nie było nikogo.

— A, to ty — powiedział Fritz. — Dobrze się składa. Właśnie miałem zamiar iść do ciebie… Daj papierosa, moje się skończyły.

Andrzej podsunął mu paczkę. Fritz wyjął papierosa, rozprostował go, wsunął do ust i z uśmieszkiem popatrzył na Andrzeja.

— No? — nie wytrzymał Andrzej.

— Co — no? — Fritz zapalił i zaciągnął się z rozkoszą. — Trafiłeś jak kulą w płot. Żaden z niego szpieg.

— To znaczy co? — Andrzej zamarł. — A teczka?

Fritz zachichotał, przytrzymując papierosa w kąciku wielkich ust i wylał na szeroką dłoń nową porcję wody kolońskiej.

— Nasz Żydek to babiarz nie z tej ziemi — powiedział pouczająco. — W teczce miał listy miłosne. Od baby wracał — pokłócili się i zabrał od niej swoje listy. A że swojej wdowy boi się jak ognia, to pozbył się tej teczki przy pierwszej sposobności. Mówi, że ją wrzucił do studzienki… A szkoda! — ciągnął Fritz jeszcze bardziej pouczająco. — Teczuszkę trzeba było, śledczy Woronin, od razu odebrać — wyszłaby z tego piękna kompromitacja i moglibyśmy trzymać naszego Żyda o, tutaj!… — Fritz pokazał, jak mogliby go trzymać. Na kostkach jego dłoni widać było świeże siniaki. — Zresztą protokół podpisał, tak że nie jest źle…

Andrzej namacał krzesło i usiadł. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Znowu się rozejrzał.