Изменить стиль страницы

– Cóż, przykro mi, ale chciałem tylko sprawdzić kilka faktów.

– Z mojego doświadczenia wynika, panie Cowart, że nie ma takich rzeczy jak fakty, może oprócz dwóch – faktu narodzin i faktu śmierci. Ale nie ma żadnego problemu. Ja nie jestem taki zatwardziały jak niektórzy tutaj. Nawet podoba mi się, jak coś się dzieje, oczywiście w granicach rozsądku. Niech mu pan tylko nic nie daje. To by mu mogło tylko jeszcze bardziej obrzydzić życie.

– Bardziej niż cela śmierci?

– Musi pan zrozumieć, że nawet w celi śmierci jest wiele sposobów odsiadki. Od nas zależy, czy jest im bardzo ciężko, czy trochę mniej. Jak na razie z Robertem Earlem obchodzimy się dość delikatnie. Och, nadal codziennie przeszukujemy jego celę i robimy mu rewizję osobistą po małym spotkanku, jak to dzisiejsze, ale może wychodzić na podwórko, dostaje książki i tak dalej. Pewnie pan nie przypuszczał, ale nawet w więzieniu jest pełno drobiazgów, których pozbawienie sprawia, że życie jest znacznie bardziej przykre.

– Nic dla niego nie mam. Ale być może on ma jakieś papiery czy coś w tym rodzaju…

– Z tym nie ma problemu. Nie przejmujemy się za bardzo rzeczami przemycanymi poza teren więzienia… – Sierżant znowu się roześmiał. Miał tubalny śmiech, który pasował do jego prostolinijnej mowy. Najwyraźniej Rogers był typem człowieka, który, zależnie od sytuacji, albo mógł bardzo pomóc, albo bardzo uprzykrzyć życie. – Powinien mi pan też powiedzieć, ile to panu zajmie.

– Nie wiem.

– Ach, do diabła, mam cały ranek, więc niech się pan nie spieszy. Potem trochę pana oprowadzę po naszym przybytku. Widział pan kiedyś „pudło”?

– Nie.

– Dużo się można nauczyć.

Sierżant podniósł się. Był barczystym, potężnym mężczyzną o postawie, która wskazywała, że przeszedł w życiu przez wiele trudnych sytuacji i zawsze skutecznie dawał sobie z nimi radę.

– W pewnym sensie nadaje światu właściwe proporcje, jeśli mnie pan rozumie.

Cowart podążył za nim przez drzwi, czując się jak karzeł w porównaniu z potężnymi barami mężczyzny.

Poprowadzono go przez szereg zamykanych drzwi i wykrywacz metalu, obsługiwany przez strażnika, który, gdy przechodzili, uśmiechnął się szeroko do sierżanta. Doszli do centralnego punktu, gdzie zbiegało się kilka skrzydeł ogromnego, zbudowanego w formie koła budynku instytucji. W tej chwili Cowart zdał sobie sprawę z odgłosów więzienia, nieustannej kakofonii podniesionych głosów, metalicznych stukotów i szczęków, gdy otwierano i po chwili zamykano drzwi i przekręcano zamki. Gdzieś z radia wydobywała się muzyka country. Odbiornik telewizyjny był nastawiony na jakiś tasiemcowy serial; do jego uszu docierały głosy, a potem wszechobecna muzyka reklam. Odniósł wrażenie, że otacza go ogromny ruch, jakby pochwycił go silny prąd rzeki, ale oprócz sierżanta i dwóch innych strażników, którzy trzymali wartę w małej budce pośrodku pomieszczenia, było niewielu ludzi. Zajrzał do budki i zauważył elektroniczną deskę rozdzielczą informującą, które drzwi są otwarte, a które zamknięte. W narożnikach pod sufitem zamontowano kamery telewizyjne i monitory pokazywały mrugające, szare obrazy z każdego korytarza cel. Cowart zauważył, że podłoga pokryta była czyściutkim żółtym linoleum, zjaśniałym od dużej liczby chodzących po nim ludzi i bezustannych wysiłków pensjonariuszy więzienia. Zobaczył jakiegoś mężczyznę, ubranego w niebieski dres, pilnie szorującego narożnik brudnym, szarym mopem, bez końca czyszcząc miejsce, które już dawno było czyste.

– To są skrzydła Q, R i S – powiedział sierżant. – Blok śmierci. Cela śmierci. Właściwie należałoby powiedzieć: cele śmierci. Do diabła, szczerze mówiąc, to mamy tutaj nawet problem przepełnienia. O czymś to świadczy, zgadza się pan? Tam jest krzesło. Wygląda jak inne części więzienia, ale naprawdę się od nich różni. Niech mi pan wierzy.

Cowart przyglądał się wąskim, wysokim korytarzom. Kondygnacje cel znajdowały się po lewej stronie, wznosiły się na wysokość trzech pięter i z każdej strony były zakończone schodami. W ścianie, naprzeciwko cel, umieszczone były trzy rzędy brudnych okien, które otwierały się, żeby wpuścić powietrze. Pomiędzy kładką, biegnącą po zewnętrznej stronie cel, i oknami znajdowała się pusta przestrzeń. Zdał sobie sprawę, że ludzie zamknięci w celach mogli tam leżeć i wpatrywać się w niebo widoczne po drugiej stronie okien, odległych o jakieś dziesięć kroków, a jednocześnie milion kilometrów. Zadrżał na tę myśl.

– Tam jest Robert Earl – powiedział sierżant.

Cowart odwrócił się i zobaczył, że sierżant wskazuje małą okratowaną klatkę w najdalszym zakątku hali. Wewnątrz na żelaznej ławce siedziało czterech mężczyzn i wpatrywało się w niego. Trzech z nich było ubranych w niebieskie dresy, jak sprzątacze. Jeden mężczyzna miał na sobie jaskrawo-pomarańczową odzież. Częściowo zasłaniali go pozostali mężczyźni.

– Niedobrze jest nosić pomarańczowe ubranie – powiedział sierżant cicho. – Oznacza ono, że zegar odmierza ostatnie chwile życia.

Cowart ruszył w stronę klatki, ale sierżant powstrzymał go, gwałtownie łapiąc za ramię. Poczuł mocny uścisk jego palców.

– Nie w tę stronę. Pokój widzeń jest tam. Gdy przychodzi ktoś z odwiedzających, przeszukujemy delikwenta i sporządzamy listę wszystkiego, co posiada – papierów, książek, wszystkiego. Potem prowadzimy go do tej izolatki. Przyprowadzimy go do pana. Później, jak już kończy się wizyta, cała procedura się powtarza. Trwa to całą wieczność, ale względy bezpieczeństwa, rozumie pan. Wolimy czuć się bezpiecznie.

Cowart przytaknął i poprowadzono go do sali widzeń. Był to surowy pokój, pomalowany na biało, wyposażony w metalowy stolik stojący na środku i w dwa stare, obdrapane brązowe krzesła. Na jednej ścianie widniało lustro. Pośrodku popielniczka. Nic więcej.

Wskazał lustro.

– Lustrzana szyba? – zapytał.

– Oczywiście – odparł sierżant. – Przeszkadza to panu?

– Nie. Hej, jest pan pewien, że to jest właśnie salon dyrektorski? – Odwrócił się do sierżanta i uśmiechnął się. – My, chłopaki z miasta, jesteśmy przyzwyczajeni do trochę większych wygód.

Sierżant Rogers roześmiał się.

– Tak też myślałem. Przykro mi, ale tak już jest.

– Jakoś wytrzymam – powiedział Cowart. – Dziękuję.

Usiadł i czekał na Fergusona.

Gdy ujrzał więźnia, jego pierwsze wrażenie było, że jest to młody człowiek liczący sobie około dwudziestu pięciu lat, o chłopięcej, delikatnej budowie ciała, ale posiadający pewną zwodniczą, niezłomną siłę, którą poczuł w jego uścisku dłoni. Robert Earl Ferguson miał podwinięte rękawy koszuli i widać było jego żylaste mięśnie. Był szczupły, wąski w biodrach i w ramionach, jak długodystansowiec, a poruszał się z niewymuszoną elegancją sportowca. Miał baczne, szybkie, przeszywające spojrzenie; Matthew Cowart odniósł wrażenie, że w jednej chwili go zmierzył, ocenił i zaklasyfikował.

– Dziękuję, że pan przyjechał – powiedział więzień.

– To nic wielkiego.

– To będzie coś wielkiego – odparł Ferguson ufnie. Miał stertę oficjalnych dokumentów, które rozłożył na stoliku przed sobą. Cowart zauważył spojrzenie więźnia rzucone sierżantowi Rogersowi, który skinął głową, odwrócił się i wyszedł, zamykając drzwi z trzaskiem.

Cowart usiadł, wyjął notes i długopis i umieścił magnetofon pośrodku stołu.

– Nie ma pan nic przeciwko temu? – zapytał.

– Nie – odpowiedział Ferguson. – To oczywiste.

– Dlaczego pan do mnie napisał? – spytał Cowart. – Wie pan, czysta ciekawość. Skąd pan wziął moje nazwisko?

Więzień uśmiechnął się i odchylił na krześle. Był dziwnie zrelaksowany jak na moment, który mógł być dla niego decydujący.

– W ubiegłym roku wygrał pan nagrodę Stowarzyszenia Więziennego Florydy za serię felietonów na temat kary śmierci. Pańskie nazwisko ukazało się w gazecie w Tallahassee. Przekazał mi je inny więzień z celi śmierci. Dodatkową zaletą jest fakt, że pracuje pan dla największej i najbardziej wpływowej gazety w całym stanie.