Изменить стиль страницы

Nie miał żadnych trudności z przekonaniem Willa Martina i innych członków rady wydawniczej, żeby dali mu wolną rękę i pozwolili zająć się okolicznościami skazania Roberta Earla Fergusona, chociaż Martin nie omieszkał wyrazić swojego drwiącego sceptycyzmu, który Cowart zupełnie zignorował.

– Nie pamiętasz Pittsa i Lee? – odrzekł Cowart. Freddie Pitts i Wilbert Lee zostali skazani na śmierć za zamordowanie pracownika stacji benzynowej w północnej Florydzie. Obydwaj przyznali się do zbrodni, której nie popełnili. Uwolnienie ich zabrało jednemu z najbardziej znanych reporterów „Journala” kilka lat publikacji na ten temat. Dostał nagrodę Pulitzera. W sali redakcyjnej „Journala” natychmiast opowiadano tę historię każdemu nowo przyjętemu reporterowi.

– To było co innego.

– Dlaczego?

– To było w 1963. Równie dobrze mogło być w 1863. Świat się zmienił.

– Tak sądzisz? A co powiesz o tym facecie z Teksasu, którego od kary śmierci uwolnił filmowiec robiący film dokumentalny?

– To co innego.

– Co w tym widzisz innego?

Martin roześmiał się.

– Dobre pytanie. Jedź. Masz moje błogosławieństwo. Znajdź na nie odpowiedź. I pamiętaj, jak skończysz tę zabawę w reportera, zawsze możesz wrócić do naszej wieży z kości słoniowej. – Popchnął Cowarta, jakby dawał mu sygnał do działania.

Poinformowano redaktora działu miejskiego, który obiecał Cowartowi pomoc, gdyby takowej potrzebował. Wyczuł nutę zazdrości, że ta sprawa wpadła w jego ręce. Wiedział, jaką ma przewagę nad ekipą działu miejskiego. Po pierwsze, będzie mógł pracować sam; dział miejski przydzieliłby do tego zadania grupę ludzi. „Journal”, podobnie jak wiele innych gazet czy stacji telewizyjnych, zatrudniał grupę dochodzeniową pod jakąś błyskotliwą nazwą, jak „Ekipa Śledcza” czy też „Grupa I”. Podeszliby do tego materiału z subtelnością szarżującej armii. Poza tym Cowart nie miał narzuconego terminu, tak jak by to było w przypadku normalnego reportera z ekipy, i nie musiał stawiać czoła jakiemuś kierownikowi działu miejskiego, który patrzyłby mu na ręce i wciąż się dopytywał, jak dalece zaawansowana jest praca nad materiałem. Nikt nie będzie mu mówił, czego ma się dowiedzieć, jak to wykorzystać ani jak opisać. Lub odrzucić, jeśli nie była to prawda.

Próbował przez chwilę przytrzymać tę ostatnią myśl, aby się uodpornić na rozczarowanie, ale gdy pojechał drogą i wjechał na teren więzienia, poczuł szybsze bicie serca. Przy drodze dojazdowej ustawiono rząd znaków, które informowały przejeżdżających, że na tym terenie mogą zostać poddani rewizji i że naruszenie prawa, zakazującego posiadania broni lub narkotyków, będzie ukarane odsiadką. Minął bramę, gdzie strażnik w szarym ubraniu skonfrontował jego dowód z listą i ponuro machnął dłonią, że może jechać. Zaparkował w miejscu z tabliczką GOŚCIE i wszedł do budynku administracji.

Sekretarka zmieszała się nieco, gdy się jej przedstawił. Najwyraźniej zawieruszyła gdzieś jego podanie o umożliwienie odwiedzin. Czekał cierpliwie przy biurku, podczas gdy ona, przepraszając gwałtownie, przewracała w papierach, aż w końcu udało jej się znaleźć odpowiednie dokumenty. Następnie poproszono go, żeby poczekał w biurze obok, zaraz któryś ze strażników odeskortuje go do miejsca, gdzie będzie mógł się spotkać z Robertem Earlem Fergusonem.

Po kilku minutach do pokoju wszedł starszy mężczyzna o przyprószonych siwizną włosach, ostrzyżonych w stylu żołnierzy marynarki wojennej i o równie wojskowej postawie. Mężczyzna zasalutował Cowartowi ogromną, sękatą dłonią.

– Sierżant Rogers. Dziś pełnię obowiązki oficera dyżurnego w celi śmierci.

– Miło mi pana poznać.

– Proszę wybaczyć, panie Cowart, ale jest jeszcze kilka formalności.

– Jak na przykład?

– Muszę pana przeszukać i sprawdzić pański magnetofon i teczkę. Musi pan jeszcze podpisać oświadczenie o zatrzymaniu pana jako zakładnika.

– Co takiego?

– To po prostu oświadczenie mówiące, że wchodzi pan na teren Więzienia Florydy na własne życzenie i że gdyby podczas tej wizyty został pan wzięty jako zakładnik, nie będzie pan skarżył stanu Floryda ani nie będzie pan oczekiwał nadzwyczajnych wysiłków oswobodzenia pana.

– Nadzwyczajnych wysiłków?

Mężczyzna zaśmiał się i przejechał dłonią po ściętych najeża włosach.

– To znaczy, że nie będzie pan wymagał od nas, żebyśmy ryzykowali własne tyłki, żeby ocalić pański.

Cowart uśmiechnął się i zrobił minę.

– To chyba dla mnie kiepski interes.

Sierżant Rogers rozpromienił się.

– Kiepski. To jasne, że więzienie to kiepski interes dla wszystkich, oprócz tych, którzy tu pracują i na noc udają się do domu.

Cowart wziął od sierżanta dokument i podpisał go zamaszystym zawijasem.

– Cóż – powiedział, wciąż się uśmiechając – nie powiem, żebyście na wstępie napełniali mnie ufnością.

– Och, nie ma się pan o co martwić; nie w przypadku wizyty u Roberta Earla. On jest dżentelmenem i nie jest stuknięty. – Mówiąc to sierżant dokładnie przeszukiwał teczkę Cowarta. Otworzył również magnetofon, żeby sprawdzić, co jest w środku, i zdjął wieczko z kieszonki na baterie, żeby się upewnić, że są one na swoim miejscu. – Co innego, gdyby chciał pan odwiedzić Williego Arthura albo Specsa Wilsona, to ci motocykliści z Fort Lauderdale, których nieco poniosło podczas zabaw z dziewczyną zabraną autostopem; albo z Jose Salazarem, wie pan, zabił dwóch gliniarzy. Przeniknęli do środowiska handlarzy narkotyków. Wie pan, co im kazał zrobić, zanim ich wykończył? Sobie nawzajem? Pewnie się pan domyśla. To panu powinno dać przykład, jak straszni mogą stać się ludzie, gdy tylko chcą. Albo inni milusińscy, których tutaj trzymamy. Większość tych najgorszych przybywa z południa, z pańskiego miasta. Co wy tam robicie, że ludzie się bez przerwy zabijają?

– Sierżancie, gdybym potrafił odpowiedzieć na to pytanie…

Obydwaj się uśmiechnęli. Sierżant Rogers odłożył teczkę Cowarta i gestem kazał mu podnieść ręce do góry.

– To na pewno nieźle, gdy dopisuje tutaj poczucie humoru – powiedział obmacując dłońmi tułów Cowarta. Sprawnie przeszukał go do samego dołu. – W porządku – oznajmił. – Muszę panu w skrócie przedstawić regulamin. Będziecie tylko we dwójkę. Dla bezpieczeństwa pozostanę w pobliżu. Będę stał przed drzwiami. Gdyby potrzebował pan pomocy, proszę zacząć krzyczeć. To się jednak nie wydarzy, bo tu nie chodzi o stukniętego więźnia. A co tam, użyjemy apartamentu dyrektorskiego…

– Czego?

– Apartamentu dyrektorskiego. Tak nazywamy salę przesłuchań przeznaczoną dla tych, którzy się najlepiej sprawują. To zaledwie stół i krzesła, a więc nic takiego. Mamy inne pomieszczenia, które zapewniają więcej bezpieczeństwa.

Robert Earl nie będzie miał założonych żadnych ograniczników. Nawet nie będzie miał skutych nóg. Ale nie wolno panu nic mu podawać. To znaczy, może go pan poczęstować papierosem…

– Nie będę go częstował.

– I dobrze. Bystry z pana facet. Może pan od niego wziąć papiery, jeśli poda panu dokumenty. Ale gdyby to pan chciał mu coś wręczyć, będzie to musiało przejść przeze mnie.

– Co miałbym mu wręczać?

– Och, może pilnik i piłkę do metalu albo jakieś mapy drogowe.

Cowart wydał się zaskoczony.

– Żartuję tylko – powiedział sierżant. – Tutaj oczywiście na ten temat za często nie żartujemy. Na temat ucieczki. Wie pan, to jakoś mało śmieszne. Ale jest wiele sposobów, żeby uciec z więzienia. Nawet z celi śmierci. Wielu więźniów sądzi, że jedną z form są rozmowy z reporterami.

– Pomóc im uciec?

– Pomóc im się wydostać. Każdy chce, żeby prasa zainteresowała się jego przypadkiem. Więźniom zawsze wydaje się, że za mało rozdmuchano ich sprawę. Myślą, że może jeśli narobią dość zamieszania, będą ponownie sądzeni. To się czasami zdarza. Dlatego pracownicy więzienia, jak ja, niemal nienawidzą reporterów. Nienawidzimy widoku tych notesów, ekip telewizyjnych i reflektorów. Tylko nas drażnią, wprowadzają niepotrzebne zamieszanie. Ludziom się wydaje, że więźniowie stwarzają problemy z powodu utraty wolności. Nieprawda. Dużo gorszą rzeczą jest rozbudzanie w nich nadziei, które potem nie są spełniane. Dla was to tylko temat do artykułów. Dla facetów, którzy tu są zamknięci, to kwestia życia. Jeśli uda im się wymyślić jakąś historyjkę, odpowiednią historyjkę, to się stąd wydostaną. Pan i ja wiemy, że nie zawsze tak jest. Rozczarowanie. Potężne, kipiące złością, frustrujące rozczarowanie. Przysparza ono więcej problemów, niż się panu wydaje. My tu lubimy rutynę. Żadnych śmiałych nadziei, żadnych marzeń. Każdy dzień taki sam jak poprzedni. Nie brzmi to zbyt ekscytująco, ale gdy w więzieniu robi się ekscytująco, to ręczę panu, że nie chciałby pan tu wtedy być.