Изменить стиль страницы

– Pan dziennikarz. Nie powiem Wam wszystkiego?

– Ten sam – zaśmiała się.

– Kurza twarz, ten skurwysyn też mnie nieźle parzy.

Łatwo jej było wyobrazić sobie, jak jej partner siedzi na brzegu łóżka, jego żona zaś leży z poduszką na głowie, by wytłumić odgłosy toczącej się w najlepsze rozmowy. Inaczej niż w wielu zespołach detektywistycznych, jej układ z Michaelem Weissem był wyłącznie profesjonalny. Pracowali zresztą ze sobą dość krótko – na tyle długo, by od czasu do czasu śmiać się razem, nie na tyle jednak, by dbać o to, z czego. Był postawnym mężczyzną, pozbawionym wyobraźni i wyjątkowo porywczym. Dobrym do pokazywania zdjęć podejrzanych świadkom i przekopywania się przez raporty towarzystw ubezpieczeniowych. Jego dziesięcioletnie doświadczenie w porównaniu z jej kilkumiesięcznym nie było czymś, nad czym chciałaby się zatrzymywać. Zostawienie go za sobą nie przyszło jej trudno.

– Mnie też.

– Więc co chcesz zrobić?

– Myślę, że powinnam się nim trochę dokładniej zająć… Po prostu pojawiać się bez zapowiedzi. W redakcji. U niego w mieszkaniu. Kiedy idzie biegać. Kiedy się kąpie. Kiedy tylko mi się uda go dopaść.

Weiss roześmiał się. – I co?

– Dać w ten sposób do zrozumienia, że będziemy mu deptać po piętach, aż wydusimy z niego to, co ma do powiedzenia. Na przykład, kto zabił tych ludzi.

– Brzmi całkiem sensownie.

– Ale ktoś musi zacząć działać w więzieniu. Sprawdzić, czy ktoś stamtąd czegoś ciekawego nie wie. Na przykład ten sierżant. I pewnie dobrze by było, żeby ktoś przekopał się przez rzeczy Sullivana. Może zostawił tam coś, co by się nam przydało.

– Andy, czy ta rozmowa nie mogła poczekać do jakiejś ósmej rano? – Zmęczenie w głosie Weissa mieszało się z rozbawieniem. – Naprawdę chcesz mi powiedzieć, że nie chce ci się o tej porze spać?

– Przepraszam, Mikę. Na razie nie.

– Nie znoszę, kiedy przypominasz mi samego siebie. Pamiętam moją pierwszą poważną sprawę. Też aż mnie rzucało. Nie mogłem się doczekać, żeby się do tego zabrać. Zaufaj mi, to wszystko nigdzie nie ucieknie.

– Mikę…

– No już dobrze. Więc wolisz wziąć na ząb dziennikarza, niż przesłuchiwać więźniów i strażników, tak?

– Aha.

– Widzisz – zaśmiał się Weiss. – Właśnie taka przenikliwość daleko cię zaprowadzi w tym zawodzie. Dobra. Ty jedź uprzykrzać życie Cowartowi, a ja wracam do Starkę. Ale chcę być z tobą w kontakcie. Codziennie. Może nawet dwa razy dziennie. Zrozumiano?

– Oczywiście. – Nie wiedziała jeszcze, czy podda się tym rygorom. Odłożyła słuchawkę i zaczęła porządkować biurko, odkładając dokumenty do kartoteki, układając porządnie raporty, wpinając własne notatki i obserwacje do segregatorów, ustawiając długopisy w przeznaczonych do tego kubkach. Kiedy mogła już spojrzeć z zadowoleniem na zaprowadzony w jej miejscu pracy porządek, pozwoliła sobie wybiec na krótką chwilę w przyszłość. Należy do mnie, pomyślała.

Jechała z powrotem w stronę Miami w palących promieniach południowego słońca, nucąc stare przeboje Jimmiego Buffeta o życiu na Keys i marząc podczas szybkiej jazdy.

Niedawno dopiero zaczęła pracę w wydziale zabójstw, po dziewięciu miesiącach spędzonych w wozie patrolowym i trzech przy włamaniach. Szansa na tę pracę pojawiła się wraz z wygraniem procesu o równe prawa i możliwości, wytoczonego w imieniu wszystkich kobiet i mniejszości narodowych zatrudnionych w wydziale. Pożerała ją ambicja, tryskała energią i przeświadczeniem, że swój brak doświadczenia nadrobi ciężką pracą. To zresztą zawsze był jej sposób na rozwiązywanie wszystkich, najtrudniejszych nawet problemów, od czasów samotnego dzieciństwa, spędzonego na Górnym Keys. Jej ojciec był detektywem w policji chicagowskiej, zabitym podczas pełnienia służby. Często zastanawiała się na stwierdzeniem „Pełnienie służby”, myśląc, jak strasznie było ono nadużywane. Nadawało rangę sprawy wagi państwowej wydarzeniu, które było zwykłym przypadkiem i nieszczęśliwym zrządzeniem losu. Wywoływało złudne wrażenie, jakby poprzez jego śmierć osiągnięte zostało coś niezmiernie ważnego. Co było szczytem nieprawdy. Jej ojciec zajmował się oszustwami, mając zwykle do czynienia z tanimi naciągaczami i ich wspólnikami. Starał się ukrócić płynącą nieprzerwanym strumieniem falę emigrantów i przedwczesnych emerytów, goniących za szybkim zarobkiem, inwestujących swe niewielkie dochody w coraz to nowe podejrzane interesy. Zrobili kiedyś obławę na jedną z takich Mekk łatwych pieniędzy. Dwadzieścia osób siedzących przy telefonach, poszukujących naiwnych, którzy chcieliby zainwestować w kolejny złoty interes. Ani sam pomysł, ani obława nie były niczym nadzwyczajnym, po prostu dzień jak co dzień dla przestępców i dla policji. Nie przewidziano jednak, że jeden z facetów przy telefonach okaże się w gorącej wodzie kąpanym dzieciakiem, mającym przy sobie broń. Zawsze dotąd mu się udawało, więc nie dowiedział się jeszcze, że dobry system sprawiedliwości puści go wolno, ze zwyczajowym upomnieniem. Strzelił tylko raz. Kula przeszła przez prowizoryczną ściankę działową, za którą jej ojciec spisywał fikcyjne nazwiska aresztowanych. Po paru minutach już nie żył. Bez sensu, pomyślała, po prostu bez sensu. Zginął z ołówkiem w ręku.

Miała wtedy dziesięć lat, a we wspomnieniach widziała szorstkiego mężczyznę, który musztrował ją na okrągło. Gdy była młodsza, traktował ją jak chłopca, kiedy zaś trochę podrosła, zabierał ją na mecze baseballowe drużyny White Sox na stadion Comiskey. Nauczył ją dobrze rzucać, łapać piłkę i cenić tężyznę fizyczną. Ich życie było niesamowicie zwyczajne. Mieszkali w nie wyróżniającym się niczym ceglanym domu. Chodziła do okolicznych szkół parafialnych, podobnie jak jej starsi bracia. Rewolwer o krótkiej lufie, który ojciec zawsze nosił do pracy, zdawał się znikać w zestawieniu z uwielbianymi przez niego krzykliwymi krawatami i marynarkami. Zatrzymała tylko jedno zdjęcie, na którym byli razem, zrobione przed domem tuż po burzy śnieżnej. Stali na nim, obejmując ramionami ulepionego wspólnie bałwana, jak najdroższego przyjaciela. Był wczesny kwiecień, cały Środkowy Zachód niecierpliwie wyglądał już wiosny, otrzymując w zamian ostatni, mrożący podmuch zimna. Bałwan ubrany był w czapkę do baseballa, miał oczy z kamyków i ręce z ułamanych gałęzi. Zawiązali mu jeszcze szalik i wyrysowali głupkowaty, rozbrajający uśmiech. Był naprawdę wspaniałym bałwanem, prawie jak żywy. Stopniał, oczywiście. Nadeszła nagła zmiana pogody i w ciągu tygodnia nie było po nim śladu.

Do Keys przyjechali w rok po śmierci ojca. Punktem docelowym było tak naprawdę Miami; mieli tam rodzinę. Jednak wylądowali w końcu na południu, gdzie ich matka dostała pracę jako kierowniczka restauracji położonej tuż przy przystani dla łodzi rybackich. Stamtąd właśnie wziął się ojczym.

Całkiem go nawet lubiła, pomyślała. Odległy, a jednak skłonny nauczyć ją tego, co sam wiedział o wielkim łowieniu. Kiedy myślała o nim, widziała od razu głęboki czerwonobrązowy odcień, na jaki opalone były jego ramiona, usiane białymi, odbarwionymi plamkami zmian przedrakowych. Zawsze miała ochotę ich dotknąć, ale nigdy tego nie zrobiła. Nadal wyprowadzał co rano swą łódź z portu Whale Harbor, wynajmując siebie i ją amatorom mocnych wrażeń rybackich. Swą sportową łódź rybacką nazwał „Ostatnia szansa”. Turyści myśleli, że odnosi się to do złowienia taaakiej ryby, on zaś miał raczej na myśli własną, mikrą egzystencję szypra.

Chociaż matka jej tego nigdy nie powiedziała, domyślała się, że była dzieckiem z przypadku. Urodziła się, gdy jej rodzice zaczynali właśnie wchodzić w wiek średni, od braci oddzielała ją ponad dziesięcioletnia różnica wieku. Obaj opuścili Keys tak szybko, jak tylko pozwolił im na to wiek i wykształcenie, jeden, by otworzyć kancelarię prawną w Atlancie, drugi, by prowadzić odnoszącą umiarkowane sukcesy firmę eksportowo-importową w Miami. Dowcip rodzinny głosił, że był on jedynym legalnym importerem towarów w mieście i przez to najuboższym. Przez jakiś czas myślała, że pójdzie w ślady najpierw jednego brata, później drugiego. W końcu studiowała na Uniwersytecie Stanowym na Florydzie, gdzie udawało jej się utrzymywać z roku na rok na tyle wysoką średnią, by bez kłopotu móc później zacząć studia doktoranckie. Że wstąpi do policji, zdecydowała po tym, jak została zgwałcona.