Изменить стиль страницы

Rozdział siódmy

SŁOWA

Jednak gdy wracał do domu, narastające zmęczenie sprawiło, że żywi pozostali jedynie w jego notesie, a miejsce w wyobraźni zajęli zmarli.

Było późno, dobrze po północy, w przejrzystą noc Miami i niebo wyglądało jak nieskończony obszar czerni pomalowany doskonałymi ruchami pędzla w nieskończoną ilość mrugających gwiazd. Pragnął podzielić się z kimś swoim nadchodzącym sukcesem, ale zdał sobie sprawę, że nie ma z kim. Wszyscy odeszli zabrani przez wiek, rozwód i zbyt wiele śmierci. Najbardziej brakowało mu rodziców, ale ich nie było już od dawna.

Matka umarła, gdy był jeszcze młodym mężczyzną. Wyglądała jak myszka. Była szczupła i silna niczym lekkoatletka, co sprawiało, że jej uścisk był kanciasty i twardy, lecz kompensował to jej miękki, głęboki głos, tak wspaniale brzmiący, gdy opowiadała bajki. Urodziła się w czasach, które zrobiły z niej gospodynię domową, i tak już zostało przez całe życie; wychowała jego oraz jego braci i siostry, tkwiąc w kręgu pieluch, odżywek i ząbkowania, które później zmieniły się w odrapane kolana i wymyślne kontuzje, prace domowe, treningi koszykówki i od czasu do czasu nieuniknione zawody miłosne wieku dojrzewania.

Zmarła nagle, lecz spokojnie w początkach wieku starczego. Złośliwy guz odbytnicy. Pięć tygodni; niezwykła, równomierna metamorfoza od życia do śmierci, zaznaczana codziennie żółknięciem skóry i narastającą słabością głosu i chodu. Ojciec zmarł właściwie wraz z nią, co trudno zrozumieć, bo od kiedy Cowart dorósł, wiedział o burzliwych zdradach małżeńskich ojca. Zawsze były krótkotrwałe, ale nie potrafił ich ukryć. Oceniając z perspektywy, wydawały się znacznie mniej szkodliwe niż jego romans z gazetą, który pozbawiał go czasu i wysysał z niego chęć przebywania z rodziną. Więc gdy po jej pogrzebie ojciec przez sześć miesięcy bezgranicznie oddawał się pracy i na koniec oświadczył, że przechodzi na wcześniejszą emeryturę, zaskoczyło to wszystkie dzieci.

Siostry i bracia odbywali długie rozmowy telefoniczne, zastanawiając się nad jego decyzją, zastanawiając się, co będzie robił sam w wielkim i teraz zawsze opustoszałym, rozbrzmiewającym echem domu na przedmieściu, w otoczeniu młodych rodzin, które jego obecność tam uważały za coś niezwykłego i prawdopodobnie lekko denerwującego. Matthew Cowart był najmłodszym z szóstki – wyrośli na nauczycieli, prawnika, lekarza, artystę i, w jego przypadku, dziennikarza, rozproszyli się po całych Stanach i żadne z nich nie było dość blisko, żeby pomóc nagle zestarzałemu ojcu. Żadne z nich nie dostrzegło sprawy oczywistej. Zastrzelił się w rocznicę ślubu.

Powinienem był przewidzieć, pomyślał. Powinienem był zauważyć, co się święci. Ojciec zadzwonił do niego wieczorem dwa dni wcześniej. Rozmawiali ostrożnie, obco, o artykułach i pracy reporterskiej. Ojciec powiedział: „Pamiętaj, im nie zależy na faktach. Zależy im na prawdzie”. Wcześniej rzadko mówił synowi takie rzeczy i gdy Cowart próbował namówić go, żeby ciągnął dalej, wycofał się gburowato.

Policja znalazła go siedzącego przy biurku, w jednej ręce trzymał mały rewolwer, w skroni miał ranę po pocisku, a na kolanach zdjęcie żony. Cowart rozmawiał później z detektywami, zawsze dziennikarz, i wydobywał z nich opis sceny w najdrobniejszych szczegółach, które, raz usłyszane, na zawsze pozostają w pamięci i odzierają proces umierania z całego dramatyzmu: miał na sobie stare czerwone pantofle i niebieski garnitur oraz krawat w kwiaty, który kupił mu kiedyś z okazji dawno zapomnianego Dnia Ojca; na biurku znajdował się bieżący numer gazety pokryty zapiskami robionymi czerwonym ołówkiem, a obok dietetyczny napój i na wpół zjedzona kanapka z serem. Pamiętał o wypisaniu czeku dla gosposi i przykleił go taśmą klejącą do swojej starej lampy bankierskiej z zielonym abażurem. Dookoła krzesła walało się kilka pogniecionych kartek papieru, które rzucał bezładnie obok siebie i na których widniały zaczęte, ale żaden nie skończony, listy do dzieci.

Gwiazdy migotały ponad nim.

Byłem najmłodszy, pomyślał. Jedyny, który poszedł w jego ślady. Sądziłem, że to nas zbliży. Sądziłem, że będę w tym lepszy. Sądziłem, że będzie dumny. Albo zazdrosny.

Zamiast tego odsunął się jeszcze bardziej.

Pomyślał o uśmiechu matki. Przypominał mu go uśmiech jego córki. I pozwoliłem swojej żonie zabrać ją niemal bez żadnego sprzeciwu. Na tę myśl poczuł nagle ciemną pustkę, którą natychmiast zajęło koszmarne wspomnienie zdjęć małej Joanie Shriver zrobionych w miejscu zbrodni.

Opuścił głowę i patrzył w głąb ulicy. Daleko widział bulwar błyszczący żółtym światłem latarni i przesuwających się świateł przejeżdżających samochodów. Odwrócił się słysząc wycie syreny gdzieś w oddali i wszedł do swojego bloku. Wjechał windą na górę, przeszedł przez korytarz i otworzył drzwi swego mieszkania. Na chwilę zawahał się w przedpokoju, zapalił światła i rozejrzał się wokół siebie. Ujrzał kawalerski nieład, książki upchnięte na półkach, oprawione plakaty na ścianach, biurko zasłane papierami i czasopismami i przypięte nad nim notatki. Rozejrzał się za czymś znanym, co by mu powiedziało, że jest w domu. Westchnął, zamknął za sobą drzwi. Przystąpił do rozpakowywania bagażu i pójścia spać.

Cały następny długi tydzień spędził przy telefonie, zbierając dodatkowe informacje do swojego materiału. Przeprowadził kilka niemiłych rozmów telefonicznych z prokuratorami, którzy oskarżali Fergusona i nie życzyli sobie kontaktów z żadnymi dziennikarzami. Były też dłuższe rozmowy telefoniczne z osobami, które zajmowały się sprawą Blaira Sullivana. Detektyw z Pensacoli potwierdził obecność Sullivana w okręgu Escambia, w czasie gdy zamordowano Joanie Shriver; na paragonie ze stacji benzynowej koło Pachouli, gdzie Sullivan płacił kartą kredytową, widniała data o dzień wcześniejsza niż dzień zamordowania dziewczynki. Prokuratorzy z Miami pokazali Cowartowi nóż, jakiego używał Sullivan w chwili, gdy został aresztowany; był to tani, mało charakterystyczny nóż o dziesięciocentymetrowym ostrzu, podobny do tego, który znaleziono pod drenem, ale nie identyczny.

Potrzymał ten nóż w ręce i pomyślał: Pasuje.

Inne fragmenty łamigłówki również zaczynały pasować.

Rozmawiał telefonicznie z władzami Uniwersytetu Rutgersa i uzyskał dane o przeciętnych wynikach studiów Fergusona. Był sumiennym, nigdy nie wyróżniającym się studentem, takim, którego interesuje jedynie zaliczenie wszystkich przedmiotów, bez szczególnego wybijania się. Zarządca domu akademickiego pamiętał go jako cichego, zamkniętego w sobie studenta niższych lat; wydawał się nie brać udziału w żadnych imprezach czy życiu towarzyskim. Samotnik, jak go określił, któremu wystarczało wyłącznie jego towarzystwo i który wkrótce po skończeniu pierwszego roku przeniósł się do wynajętego mieszkania.

Cowart rozmawiał również z pedagogiem Fergusona z liceum, ten powiedział mu w większości to samo, ale zaznaczył, że w Newark Ferguson miał znacznie lepsze stopnie. Żadna z tych osób nie była mu w stanie podać nazwiska choćby jednego człowieka, mogącego uchodzić za bliskiego przyjaciela skazanego.

Zaczął postrzegać Fergusona jako chłopaka dryfującego po powierzchni życia, niepewnego siebie, niepewnego kim jest i dokąd zmierza, człowieka czekającego, aż coś mu się przydarzy, kiedy spadła na niego najgorsza możliwa rzecz. Postrzegał go nie tyle jako niewinnego, ale jako ofiarę swojej własnej pasywności. Jako człowieka, którego można wykorzystać. To mu pomogło zrozumieć, co zaszło w Pachouli. Przyszły mu na myśl przeciwieństwa występujące pomiędzy dwoma czarnymi mężczyznami, którzy stanowili trzon jego materiału; jednemu nie podobało się, że musi jeździć w tylnej części autobusu, drugi przedzierał się przez linię ognia, żeby pomóc innym. Jeden studiował na uczelni, drugi został policjantem. Pomyślał, że Ferguson był bez szans, gdy musiał się z mierzyć z siłą osobowości Tanny’ego Browna.