Изменить стиль страницы

– Co on robi? – dopytywał się Bill, jąkając się ze strachu. – Cholera, gdzie on zniknął? Co on wyprawia? Nie rozumiem, przecież tego nie było w planie.

Patrzył przerażony na Olivię.

– To nie było na górze – krzyczał. – To gdzieś z zewnątrz. Ramon!

W głowie Olivii myśli kłębiły się w pomieszaniu. Próbowała zmusić się do spokoju. Myśl! Rób coś! Chwyciła pistolet maszynowy ze stolika. I wtedy poczuła zdumiewający, wyciszony spokój, prawie dziecięce uczucie zadowolenia, jakby znów znalazła się w swoim śnie. Poczuła, jak jej nagość zaczęła pulsować i zaróżowiła się od nagłej fali ciepła.

– Co się dzieje? – krzyczał Bill.

– Idziemy – odparła Olivia spokojnie. – To będzie scena końcowa. Dużymi krokami przeszła przez łazienkę do okna i wyjrzała na zewnątrz.

Zdała sobie sprawę z tego, że Lewis usiłuje właśnie wciągnąć spodnie, i przeklinając zmaga się z zesztywniałymi dżinsami. Sytuacja wydała jej się tak głupia i całkowicie absurdalna, że aż wybuchnęła głośnym śmiechem.

Łoskot pierwszego strzału wyrwał również sędziego Pearsona ze snu. Był na plaży i razem ze swoimi wnukami bawił się w piasku. Gorące słońce rozgrzewało go, mrużył oczy od jego blasku. Widział, jak Megan i Duncan pływają w niebieskozielonych falach. Odwrócił się i powiedział do swojej żony, siedzącej obok.

– Przecież ty nie żyjesz. A ja jestem sam.

A ona uśmiechnęła się, pokręciła głową i odpowiedziała:

– Nikt nie umiera tak naprawdę. I nikt tak naprawdę nie jest sam. Potem, kiedy odwrócił się od niej, rodziny już nie było, plaża przemieniła się w zabarwione czerwienią piaski Tarawy, a on był młodym, przerażonym chłopcem. Usłyszał pojedynczy wystrzał nad głową i rzucił się na piasek, mocno wciskając weń twarz, podczas gdy kula świsnęła tuż obok w powietrzu. We śnie usłyszał słowa: "Tyle że to dzieje się naprawdę". I wtedy się ocknął na jawie.

Błyskawicznie odwrócił się w stronę Tommy'ego, który siedział wyprostowany na pryczy.

– Dziadku!

– Tommy, nareszcie! Mój Boże, oni przyszli po nas!

– Dziadku! – Tommy skoczył prosto w ramiona sędziego. Sędzia Pearson objął go mocno i spojrzał mu głęboko w oczy.

– Teraz, Tommy, teraz! Musimy pomóc im ratować nas.

Tommy przełknął ślinę i pokiwał głową. Sędzia sięgnął pod materac i chwycił metalowy pręt.

– Teraz – powtórzył. – Daj mi rękę. Usłyszeli drugi strzał.

– Szybko, Tommy. Tak jak rozmawialiśmy o tym.

Przepełniła go wewnętrzna moc, sens działania; przypomniał sobie setki przerażających, paraliżujących momentów w walce, jaką toczył niegdyś wśród śmierci i okropności. Poczuł, że jego mięśnie nie są już zmęczone życiem, kości przestały być kruche i stare. Obudziła się w nim butna siła młodości.

Uniósł swoją pryczę z jednej strony i przesunął przez pokój. Z wielkim łoskotem zepchnął ją w dół po schodach, gdzie zatrzymała się, zapierając drzwi stryszku. Skoczył do łóżka Tommy'ego.

– Teraz twoje! Również je spuścił po schodkach, blokując wejście dodatkowo.

Tommy, już ubrany, znajdował się przy ścianie dźgając metalowym prętem z łóżka w naruszony wcześniej fragment ściany. Sędzia Pearson był już obok niego. Kawałek ramy łóżka próbował wcisnąć pod jedną z obluzowanych deszczułek. Wepchnął ją, a potem podważył z całej siły. Rozległ się głośny trzask rozłupywanego drewna. Pierwsza deszczułka odskoczyła od ściany, pękając jak złamana kość. Sędzia krzyknął, gdy ostra drzazga, wbiła mu się w kciuk. Nie zważał na to; walił kawałkiem metalu w tynk. Ściana trzasnęła z hukiem, ukazał się tuman kurzu. Rąbnął w nią jeszcze kilka razy. Zdyszany cofnął się, przymierzając do następnego ciosu, i wtedy usłyszał okrzyk Tommy'ego:

– Dziadku, przebiliśmy się. Widzę niebo!

Sędzia Pearson zacisnął zęby i niepomny swoich lat, wątpliwości i słabości atakował nadal ścianę, dźgając i krusząc rozsypujący się tynk oraz przegniłe drewno z triumfalnym krzykiem.

Pierwszy strzał Duncana uderzył Ramoną w pierś jak cios boksera wagi ciężkiej. Rzucił go do tyłu, na drzwi frontowe. Spazm targnął jego ciałem jak marionetką. Powoli osunął się, usiadł jakby chciał odpocząć. Oczy miał utkwione w podwórko, lecz nie widział nic i zupełnie nie rozumiał, co się z nim stało. Nie rozumiał też, dlaczego nagle zniknęło uczucie zimna. I to była jego ostatnia myśl.

Drugi strzał Duncana trafił go, już martwego, prosto w twarz.

Gdy Duncan wystrzelił po raz drugi, Megan podniosła się i wbiła oszalały wzrok w ciało Ramoną Gutierreza, zbryzgane krwią i strzępami mózgu. Cofnęła się z krzykiem.

Duncan wyprostował się i oparł o mur.

Przez moment dookoła znowu zapanował spokój i cisza rozdzwoniła się w mroźnym poranku.

Czuł, że gardło ma zaciśnięte i suche. Widząc wahanie żony wykrzyknął przeraźliwie:

– Ruszaj! Ruszaj, Megan! Dalej! No już!

Przerzucił ciało przez mur, nieomal upuszczając karabin. Pochwycił go, i krzycząc wciąż: – Ruszaj! Ruszaj! Już! – rzucił się biegiem w jej kierunku.

Jego żona odwróciła się w jego stronę z obłędem w oczach. Zobaczyła, że gwałtownie gestykuluje w kierunku drzwi. Gdy ich oczy spotkały się na moment, dojrzał, że kiwnęła głową. Odwróciła się od ciała na ganku i wydała z siebie okrzyk ni to wściekłości, ni przerażenia.

Z bronią w ręku rzuciła się na schody i przeskakując ciało Ramoną, wpadła do środka.

– To oni! – wołała Olivia głosem, w którym z krzykiem mieszał się śmiech.

– Kto? – wrzeszczał Bill Lewis, chwytając karabin maszynowy.

– A jak myślisz? – Olivia odbezpieczyła broń. Kolbą roztrzaskała szybę w oknie. Zobaczyła Duncana biegnącego w kierunku domu.

– Ubezpieczaj schody! – wrzasnęła do Lewisa. Wahał się.

– No już, idioto, zanim podejdą bliżej. Skoczył do drzwi sypialni i zniknął w głębi domu.

Karen i Lauren zamarły słysząc strzały.

W ciszy, która nastąpiła obie jednocześnie poczuły jak zamęt w ich głowach przeradza się w paniczny strach, tak jak wtedy, gdy podczas deszczu na ulicy traci się panowanie nad samochodem wpadającym w poślizg.

– Och, mój Boże – wyszeptała Lauren. – Co tam się dzieje?

– Nie wiem – odpowiedziała Karen. – Nie wiem.

– Czy nic im się nie stało?

– Nie wiem.

– Co mamy robić?

– Nie wiem.

– Musimy coś zrobić!

– Co?

– Nie wiem!

Obie dziewczynki, walcząc ze łzami i paniką, pragnąc wybiec ze swej kryjówki, stały nadal bez ruchu, całe zesztywniałe z napięcia.

Wpadając do hallu Megan potknęła się i runęła jak długa. Przez moment nie wiedziała, co się z nią dzieje, ale przekoziołkowała i znalazła się na klęczkach z pistoletem w wyciągniętej ręce. Błyskawicznie wycelowała, gotowa wystrzelić do byle hałasu, byle ruchu, do ducha lub do samego przerażenia. Słyszała swój oddech głośny, chrapliwy.

Skoczyła na obie nogi i skierowała się ku schodom, które wyrosły na wprost niej.

Na górze usłyszała czyjeś kroki, stukające po drewnianej podłodze. Rzuciła się w bok i przywarła do ściany patrząc się w tamtą stronę. Podniosła broń do strzału i wtedy zobaczyła twarz Billa Lewisa wychylającego się znad poręczy. Przez moment oboje zamarli bez ruchu, po czym Megan dostrzegła w jego dłoni pistolet. Wykrzyknęli jednocześnie coś niezrozumiałego, Megan wystrzeliła, po czym cofnęła się w drzwi saloniku. W tej samej chwili Bill Lewis otworzył ogień. Krótki moment wahania kosztował go jednak wiele – kule jedynie odbiły się po tynku i drewnie, wzniecając pył i drzazgi.

Jedna z nich wbiła się w jej przedramię. Megan krzyknęła, zatoczyła się patrząc na krew, przesiąkającą przez rękaw. Ostry, drewniany kolec wbił się przez materiał w skórę. Wyrwała go gwałtownie, krew trysnęła jej między palcami. Rzuciła się w przód, i z czterdziestkipiątki wymierzonej prosto przed siebie puściła dziką serię, czując jak pistolet szarpie ostro jej ręką. wiat na piętrze wydawał się cały eksplodować.