– Czas – powiedział Duncan. – Jeśli będziemy zwlekać, ktoś może się obudzić, a wtedy… – Nie dokończył zdania.
Megan odwróciła się na plecy i wpatrzyła w niebo. Widziała w dali szkarłatne smugi światła oblekającego krawędzie gęstych chmur.
– Czerwone chmury na wysokości – powiedziała.
– Żeglarzu, miej się na baczności – Duncan również spojrzał w górę i skinął głową. Może będzie burza. A może śnieg.
Megan odwróciła się i uchwyciła jego dłoń.
– Myślałeś o Tommym?
– Tak.
– Ja również. Uratujemy go. Duncan uśmiechnął się z trudem.
– Jestem gotów. Kiedy tylko chcesz.
Megan wyjrzała spoza kamiennej ściany. Odetchnęła głęboko.
– Najpierw podkradam się do samochodu. Potem pod ganek, a potem do drzwi. Kiedy już dostanę się do środka, odliczasz do pięciu i gnasz jak szalony do samochodu. I do drzwi. Dobra? – Duncan pstryknął bezpiecznikiem karabinu. Odciągnął rygiel do tyłu, nabój z suchym trzaskiem wszedł do komory nabojowej.
– Zrób to samo – polecił jej ostrym szeptem.
Megan wzięła pistolet w rękę i przygotowała go do strzału.
– Gotowa?
– Gotowa.
– Kocham cię. Teraz, naprzód!
Duncan uniósł się nieco i położył karabin na murku, a Megan przeskoczyła na drugą stronę. Przez chwilę miała wrażenie, że nurkuje do głębokiego, czarnego basenu. Wszystko, czym do tej pory byłam, w co wierzyłam i czego pragnęłam, zapadło się gdzieś, pomyślała. Chwilę potem uprzytomniła sobie, że biegnie, tuż przy ziemi, zimne powietrze owiewa jej rozpalone policzki, a stopy ślizgają się po nawierzchni podwórza. Odległość do domu wydała jej się nagle rosnąć, była znacznie większa, niż sobie wyobrażała. Przed nią rozciągał się szeroki, olbrzymi, jasno oświetlony, niebezpieczny świat. Zacisnąwszy szczęki gnała do przodu.
Ramon Gutierrez leżał na łóżku, obserwując światło wstającego dnia i myśląc o morderstwie. Próbował sam siebie przekonywać. To nie jest takie trudne. W pewnym sensie nie różni się niczym od innych przestępstw.
Kiedy był młody, do gangu trzeba się było czymś wkupić. Rabunkiem, gwałtem, zabójstwem; różnie, zależnie od organizacji. W jego okolicy nie było to czymś specjalnym; niemal wszyscy się stykali z przestępstwem, co sprawiało, że takie postępowanie było raczej normą niż wyjątkiem. Nie miał wstrętu do popełniania przestępstw, jedynie obawiał się, że go złapią. Myśli te zlały się w nim z nienawiścią do obu więźniów na poddaszu. Są niebezpieczni, mówił sobie. Są bardzo niebezpieczni i mogą zabić cię dużo szybciej, niż ci się wydaje. Ich oczy są jak karabiny wymierzone prosto w twoje serce. Ich pamięć jest jak nóż, który może poderżnąć ci gardło. A ich głosy – jak prąd w krześle elektrycznym. Mogą cię załatwić raz na zawsze. Mogą cię załatwić na zawsze, jak każdy policjant.
Poczuł smużkę potu na czole.
Toczył wewnętrzną walkę, chęć snu zmagała się z bezsennością. Pragnął mieć przed sobą więcej czasu niż te kilka godzin, które mu pozostało. Muszę się mieć na baczności, mówił sobie. Ocenił owo wewnętrzne zmaganie i uświadomił sobie, że oczy ma szeroko otwarte i przygląda się światu ukazującemu się coraz wyraźniej w soczewce świtu.
Przypomniał sobie więzienie, przyłączenie się do ruchu. Podobnie jak to było z młodzieżowymi gangami, i tu kierownictwo zawsze wyznaczało warunki wstąpienia do grupy. O ile jednak inicjacja w gangu miała jakiś praktyczny wyraz, ruch lubował się w symbolice, a zwłaszcza w bombach. On zawsze uważał to za tchórzostwo, choć rozumiał, że było to dużo bezpieczniejsze podejście z punktu widzenia organizacji. Tak więc uczynił, co mu kazano – pomógł zainstalować bombę w męskiej toalecie pewnego budynku rządowego. Nie jego winą było to, że ta cholerna rzecz nie eksplodowała, jak to było w planie.
Wspomnienie to niebawem uleciało. Pomyślał o zakładnikach uwięzionych na górze. Wyobraził sobie ich obu siedzących na pryczy, z twarzami zwróconymi ku niemu. Próbował odmalować obraz strzelaniny, krwi, ran. Już widział ich rozciągniętych na podłodze i sztywniejących.
Wtedy uzmysłowił sobie, że w rzeczywistości dotąd nigdy nikogo nie zabił, chociaż obecny był przy kilku morderstwach; po raz pierwszy podczas wojny gangów, kiedy dwóch przeciwników osaczono w alejce: drugi raz w więzieniu, po posiłku, kiedy fala skazańców wypływała na plac do ćwiczeń i w raptownym zamieszaniu, które towarzyszy zawsze przemieszczaniu się dużych mas ludzkich, zaszlachtowano jednego informatora; po raz trzeci, kiedy towarzyszył Olivii przy wykonaniu wyroku w Kalifornii. Przypomniał sobie twarz tego człowieka, w momencie gdy zrozumiał, co go czeka – ową mieszaninę paniki i wściekłości. Walczył. Wiedział, że nie ma żadnych szans, ale walczył, co jej ułatwiło całą sprawę. Miał nadzieję, że sędzia i chłopak też będą walczyć. W ten sposób zabije ich w walce i również dla niego będzie to łatwiejsze do przełknięcia.
Zaklął cicho i spuścił nogi na podłogę.
W słabym świetle brzasku dostrzegł paczkę papierosów na starym, rozklekotanym stoliku. Kichnął sięgając po nie. Do diabła z tą zimną ruderą. Niech ją piekło pochłonie. Nie chcę jej już nigdy więcej widzieć.
Próbował wyobrazić sobie ciepłe strony. Dodawał sobie otuchy, myśląc: Dzisiaj za parę godzin będę leciał na południe z kieszeniami pełnymi pieniędzy. Spojrzał na swój worek podróżny, zapakowany i gotowy do drogi.
Wstał, włożył spodnie i buty. Przez głowę wciągnął złachmaniony szary dres z kapturem.
Z pokoju Billa Lewisa dochodził przytłumiony odgłos chrapania. Ramon zrobił parę ruchów gimnastycznych. Potem podszedł do łóżka i wyciągnął pistolet. Wsunął go za pasek. Od jutra, pomyślał, wszystko będzie inaczej. Wyobraził sobie, jak cieplutko mu będzie w łóżku obok Olivii.
Poczuł przypływ entuzjazmu. Razem dokonamy niezwykłych rzeczy. A Lewis? On nic nie rozumie. Przez chwilę zrobiło mu się go żal. Szybko jednak odsunął tę myśl i poczuł nieokreśloną, zabarwioną zazdrością, złość.
Wyszedł na korytarz, spojrzał w stronę zamkniętych drzwi, prowadzących na strych. Mógłbym zrobić to teraz, kiedy Lewis śpi. Załatwię go przez zaskoczenie; ich zresztą też. A kiedy to już się stanie, nic nie będzie można poradzić. Nagle zorientował się, że w ręku trzyma pistolet, choć nie mógł przypomnieć sobie, by wyjmował go zza paska. Zobaczył, że jest odbezpieczony, chociaż także nie pamiętał, kiedy to zrobił. Jak będą spali, będzie mi łatwiej. Zrobił krok w tamtym kierunku, lecz poczuł, że jego determinacja słabnie. Najpierw kubek kawy, postanowił. Żeby mieć pewniejszą rękę. Ponownie wsunął broń za pasek.
Po skrzypiących schodach zszedł na dół, do kuchni. W domu było cicho i strasznie zimno; nienawidził, gdy ziąb przenikał wszystko dookoła. Sprawiało, to, że poranki były tak beznadziejne, ciche i okropne. Na południu, kiedy się budzisz, wita cię przyjazny hałas i ciepło, zwiastujące przyjemny dzień. Wzdrygnął się wchodząc do kuchni. Odkręcił maksymalnie kurek z gorącą wodą i rozejrzał się za kubkiem, najmniej ze wszystkich brudnym. Po kilku sekundach znalazł jeden, który był do przyjęcia, wsypał dwie łyżeczki rozpuszczalnej kawy i napełnił go parującą wodą. Łyknął. Skrzywił się, rozejrzał dookoła i oparł się o zlew, czując jak ciepło kubka przepływa do jego dłoni i rozgrzewa mu duszę.
Kiedy usłyszał głuchy odgłos, dochodzący od frontu domu, poczuł się niewyraźnie. Co to było? Przecież nie powinno być żadnych hałasów. Nie tutaj. I nie teraz.
W jednej chwili poraził go strach.
Odstawił kubek lekko trzęsącą się ręką.
Wytężył słuch, czekając na ponowny hałas, nie usłyszał jednak niczego.
Coś jednak było. Ee, chyba nic takiego. To ten dom, skrzypiący ze starości. A może policja zajmuje dogodne pozycje. Poczuł raptowny skurcz w żołądku, kiedy próbował przekonywać samego siebie, że coś usłyszał, nie, że niczego nie usłyszał. Spojrzał w dół i skonstatował, że rewolwer sam wskoczył mu w dłoń. Przez chwilę pomyślał, żeby pobiec na górę i zawołać Olivię. Uznał jednak – jestem silniejszy niż takie coś. Do czego jej potrzebuję? Żeby przekonać się, że jakieś stuknięcie jest tylko wytworem mojej wyobraźni? Zrobiło mu się głupio, że tak łatwo stracił zimną krew. Wymówki, jakie sobie robił, wciąż mieszały się jednak ze strachem.