Изменить стиль страницы

Bill Lewis potrząsał głową.

– Są mi to winni! – krzyczał.

– Dlaczego, do diabła? Dlatego, że im ułożyło się inaczej?

– Ty nie wiesz o niczym, stara Świnio! Nie masz o niczym pojęcia!

– Mam. Wiem, że to, co zrobiliście, było złe, i to, co robicie teraz, też jest złe.

– Zużyta stara świńska etyka.

– Zużyta stara retoryka.

Przez chwilę wydawało się, że Bill Lewis uderzy pięścią w twarz sędziego. Odwrócił się jednak i ruszył przez pokój zatrzymując tuż przed ścianą, w której usiłowali zrobić otwór. Sędzia Pearson czuł, jak Tommy sztywnieje i wstrzymuje oddech.

Wydawało się, że Lewis patrzy prosto na obluzowane deski. Ze swojego miejsca sędzia mógł dostrzec ślady drapania i zdradliwe drzazgi, które mówiły wszystko o ich planach. Zamarł, nie wiedząc, co teraz powiedzieć.

Wtedy, po jednej przeraźliwie długiej sekundzie odezwał się Tommy:

– Ale dlaczego nie wróciłeś po prostu do domu?

– Co? – Bill Lewis odwrócił się od ściany, wciąż trzęsąc się z wściekłości.

– Dlaczego po prostu nie wróciłeś do domu? – powtórzył Tommy.

– Nie mogłem.

– Ale dlaczego?

– Do domu! Po prostu wrócić do domu! Dlaczegóż by nie? – Lewis roześmiał się, przez chwilę płonął gniewem. A potem uspokoił się – równie nagle, jak przedtem się rozjuszył. Stęknął jak balon, z którego uchodzi powietrze. Sędzia niemal widział, jak jego złość rozprasza się po ciepłym poddaszu.

– Pewnie, chciałbym… – powiedział cicho. – Ale nie miałem domu, tak jak ty, Tommy.

– Nie miałeś?

– Nie. Moi starzy nie chcieli mieć nic do czynienia ze mną i z Emily. Zgrabnie pozbyli się nas. Mój stary był zawodowym oficerem. Sierżantem od musztry. Nie lubił długich włosów, nie lubił mojej szkoły, radykalizmu w polityce i całej fury innych rzeczy. - Uśmiechnął się. – A szczególnie długich włosów. – Przejechał palcem po czerwonej bliźnie na szyi. – Ten stary skurwiel zrobił mi to, kiedy miałem siedem lat. Chyba tyle co ty, Tommy. Nie wykonywałem jego rozkazów wystarczająco szybko, a on stał obok ze skórzanym żołnierskim pasem w ręku. Bach! – Lewis klasnął w dłonie, aż obaj drgnęli. – Moja staruszka wezwała nawet żandarmerię wojskową, kiedy zobaczyła krew. Przewieźli mnie do szpitala w bazie, zszyli i po wszystkim. – Po chwili milczenia dodał: – Wszyscy mamy jakieś blizny. Tyle że ta jest najbardziej widoczna.

To akurat, pomyślał sędzia, jest prawdą.

Zaczęli jeść, jakby zapominając o wybuchu, jaki miał miejsce przed chwilą. Sędzia powiedział ze spokojem w głosie:

– Przygotowałeś niezłe sandwicze. Chciałbym ci podziękować. Bill Lewis skinął głową.

– Przepraszam. Ja przecież nie mam nic przeciwko panu czy Tommy'emu. Ale plan jest planem, sędzio. Trzeba się trzymać procedury i pan wie to lepiej niż kto inny. Tak właśnie jest w sądzie, prawda? Procedura.

Sędzia Pearson przełknął kęs.

– Tu masz rację. Byłeś tam kiedyś?

– Nie. Raz tylko byłem na kolegium za złamanie przepisów drogowych, w Miami. Udało mi się wtedy. – Bill Lewis uśmiechnął się. – Wie pan, co było w tym wszystkim najgłupsze? Wtedy, w sześćdziesiątym ósmym, kiedy wszyscy byliśmy w brygadzie, chciałem, żebyśmy się pozbyli Duncana i Megan. Nie uważałem, by byli odpowiednim materiałem, by tak rzec. Nie byli poważnie zaangażowani w nasze plany i całą filozofię. Szkoda, że nie nalegałem.

– Takie jest życie. Sądzę, że może w sześćdziesięciu procentach spraw, którymi się zajmowałem, było coś, jakiś moment, kiedy ludzie mogli wszystko odmienić, gdyby tylko wydarzyła się jakaś jedna, konkretna sytuacja. Ale tak się nie stało i w efekcie stawali przede mną.

– Kapryśny los – orzekł Bill Lewis z krzywym uśmieszkiem. Sędzia pokiwał głową.

Podczas gdy obaj mężczyźni rozmawiali, Tommy odłożył nie dojedzoną kanapkę. Ostrożnie odsunął się od sędziego na kraniec łóżka. Czuł jakby umysł podzielony miał na dwie części – jedna wrzeszczała do niego polecenie, a druga naciskała, by je zignorował. "Zrób to!" – nakazywała pierwsza. "Siedź spokojnie" – polecała druga. "Ruszaj! Spokój! Dalej! Zostań!"

Nie był pewien, czy tylko on zauważył, że Bill Lewis przynosząc im lunch nie zaryglował za sobą drzwi.

Pragnął stać się niewidzialnym, podnieść się tak cicho, by nikt nie zwrócił na niego uwagi i przemknąć się leciutko, bezszelestnie.

Spostrzegł, że Bill Lewis sięgnął po tacę, zwracając się do niego plecami.

Teraz! Rozkaz z całą siłą pchał go do działania. Teraz! Ruszaj!

Poczuł, że jego mięśnie napinają się. W głowie mu wirowało, jakby nagła fala porwała go z plaży i wepchnęła pod wodę, wstrzymując oddech.

Teraz!

Skoczył.

– Hej!

– Tommy!

Zaskoczone głosy sędziego i Lewisa dochodziły jakby z daleka. Wydawało mu się, że płynie w powietrzu ku schodom.

Uderzył gwałtownie w ścianę i jakby spadł w locie na ziemię. Rzucił się do drzwi, chwycił klamkę, nie bardzo zdając sobie sprawę, że obaj mężczyźni natychmiast skoczyli za nim.

– Stać!

W głosie Billa Lewisa brzmiała panika.

– Stój, stój natychmiast! Tommy, cholera, zatrzymaj się!

Tommy złapał za klamkę i pchnął drzwi na oścież, umykając rękom, które wyciągnęły się tuż za nim.

– Chryste! Olivia, Ramon! Dzieciak! Na pomoc! – wył Lewis. Tommy pruł przed siebie, próbując wyprzedzić wołanie Billa Lewisa.

Słyszał za plecami krzyk dziadka:

– Uciekaj! Uciekaj, Tommy!

– Łapać go! Łapać go! Na pomoc! Pomocy! Cholera! Stać! Stać!

Lewis był już pół kroku za nim, kiedy Tommy z całej siły trzasnął drzwiami, które z chrzęstem uderzyły w wyciągnięte ramię mężczyzny.

– Cholera! Do diabła! Pomocy! – Donośny głos Lewisa wibrował w powietrzu, owijał się wokół Tommy'ego, szarpiąc nim jak gwałtowny wicher.

– Biegnij, Tommy, biegnij! – Słyszał dziadka wołającego gdzieś z tyłu. – Uciekaj! Uciekaj stąd!

Tommy pomknął korytarzem, obok jakichś drzwi, minął łazienkę, zmierzając ku schodom. Przed oczami migały mu różne obrazy, umywalka, wanna, stos brudnej bielizny, broń i amunicja na łóżku. Na nic nie zwracał uwagi, jedynie parł do przodu, słysząc stukot własnych stóp na drewnianej podłodze. Wiedział, że Lewis biegnie tuż za nim, wyczuwał instynktownie jego wyciągnięte ramiona. Wykonał unik, chwycił poręcz schodów, owinął się wokół słupka. Poczuł, że jego sweterek wyślizgnął się z palców Lewisa, który potknął się i upadł z łomotem klnąc ze wściekłością. Spojrzał w dół. Olivia i Ramon wbiegali już na schody z bronią gotową do strzału. Odwrócił się i zobaczył, że Lewis podnosi się i próbuje dopaść go z tyłu. Uskoczył, przemknął się obok niego, a dryblas znowu się zachwiał i upadł wybuchając potokiem przekleństw. Tommy pognał korytarzem do sypialni, zatrzasnął za sobą drzwi i pobiegł prosto do okna.

– Zastrzelę go, cholera! Zastrzelę! – wrzeszczała za nim Olivia.

Nie zważając na jej krzyk walczył z oknem jak oszalały, próbując je otworzyć. Poniżej widać było wystający daszek, w oddali – ciemny zarys lasu i ciężkie, szare, pokryte chmurami niebo. Słyszał swój ciężki oddech, jakby pochodził od kogoś innego. Ścigający go tłoczyli się już w drzwiach, Tommy czuł ich wściekłość na plecach.

I wtedy rozległ się ogłuszający wystrzał z pistoletu. Szarpnął chłopcem i rzucił go na podłogę. Tynk i drzazgi drewna eksplodowały tuż przy jego głowie, sypiąc się na niego jak deszcz.

Zabili mnie, pomyślał, zanim zorientował się, że jednak żyje. Słyszał, jak dziadek ryczy z furią:

– Zostawcie go! Sadyści! Zabiję was, jeśli mu coś zrobicie. I natychmiastową odpowiedź Olivii:

– Z drogi, stary, bo ja cię zabiję.

Głosy wydawały się mieszać ze sobą, wrzaski bólu, wściekłości i przekleństwa wypełniały pokój, łącząc się z zapachem kordytu i pogłosem strzału. Tommy uświadomił sobie nagle, że on też krzyczy piskliwie jedno słowo, które przebija przez cały zgiełk:

– Do domu!

Tommy sprężył się, umykając przed rękami które były tuż-tuż i wskoczył na krzesło. Spieszył do okna, myśląc tylko: "Zbić szybę! i skoczyć!". Nagle poczuł, że czyjaś ręka łapie go za kołnierz i ciągnie w tył. Inne ręce chwyciły go za ramię i ściągnęły w dół, a krzesło umknęło mu spod rąk i upadło z hukiem na podłogę. Zalała go fala gorącej wściekłości.