Był to szept komendy i ostrożne kroki ludzi, gotujących się widocznie do ataku.
– Sierżancie – zawołał H~eron łagodniej tym razem – czy widzisz kaplicę?
– Widzę wyraźnie, obywatelu – odparł sierżant. – Jest to bardzo mały budynek, stojący po lewej stronie od nas.
– Zejdź z konia i obejdź kaplicę dokoła. Zobacz, czy są okna i drzwi w tyle.
Zapadło milczenie, podczas którego kroki zbliżających się ludzi stawały się coraz wyraźniejsze.
Małgorzata i Armand przytuleni do siebie nie wiedzieli, co myśleć, czego się obawiać.
– To na pewno de Batz z kilkoma przyjaciółmi – szepnęła Małgorzata – ale w czym oni mogą pomóc? Czego się Percy od nich spodziewa?
O Percy'm nie wiedzieli nic. Z karety idącej przodem, wychylała się tylko wciąż odrażająca postać H~erona i jego głowa w wysokim kapeluszu. Zacierało się nawet wrażenie, że Percy jest tak blisko, o parę kroków zaledwie. Strach ogarnął Małgorzatę, że może nie ma go już w powozie, że umarł z wyczerpania, a jeżeli nie umarł, to leży nieprzytomny, jakby w letargu. Przypomniała sobie straszliwy wybuch gniewu i nienawiści H~erona przed chwilą. Może ten łotr wywarł swą złość na bezbronnym, osłabionym więźniu, uciszając na zawsze usta, urągające mu do ostatka?
Małgorzata nie spodziewała się niczego dobrego, ale gdy w wyobraźni ujrzała Percy'ego, leżącego bez życia koło swego wroga, odczuła rodzaj ulgi, że oszczędzono mu widoku ostatecznego kataklizmu.
Rozdział XIII. Kaplica Grobu
Otrząsnęła się z tych rozmyślań na głos sierżanta. Wypełnił widocznie rozkaz agenta i obejrzał starannie małą kapliczkę, bielejącą wśród ciemności.
– Jest to silna kamienna budowla, obywatelu – rzekł. – Z frontu znajduje się żelazna brama, zaopatrzona zardzewiałym zamkiem, ale klucz obraca się dość łatwo. W tyle nie ma ani okien ani drzwi.
– Jesteś zupełnie pewny?
– Zupełnie, obywatelu, jedyne wejście do wnętrza stanowi owa żelazna brama.
– Dobrze.
Małgorzata słyszała wyraźnie każde słowo H~erona, rozmawiającego z sierżantem, ale ostry głos, którego się tak lękała, zmienił się nie do poznania. H~eron przestał wyzywać i przeklinać. Widocznie grożące niebezpieczeństwo, strach przed porażką i nadzieja zemsty ochłodziły jego temperament. Wydawał rozkazy jasno i stanowczo, głosem nieco przyciszonym.
– Weź sześciu ludzi z sobą, sierżancie – mówił dalej – i jedź do pałacu na pomoc Chauvelinowi. Możesz zostawić konie w zabudowaniach gospodarskich, jak sobie życzy Chauvelin i biec dalej pieszo. Załatwcie się w krótkim czasie z garstką nocnych włóczęgów; jesteście przecież dobrze uzbrojeni. Powiedz Chauvelinowi, że zajmę się tymczasem więźniami. Anglika zakuję w kajdany i zamknę w kaplicy przy pomocy pięciu ludzi, których pozostawię przy nim na straży, a dwóch zakładników zawiozę z powrotem do Cr~ecy z resztą eskorty. Zrozumiałeś?
– Tak, obywatelu.
– Staniemy w Cr~ecy o drugiej po północy, nie prędzej; gdy będę na miejscu, wyślę Chauvelinowi nową siłę zbrojną, która, mam nadzieję, okaże się zbyteczna, ale w każdym razie przybędzie do pałacu przed świtem. Nawet jeżeli go poważnie zaatakują, może bronić się w pałacu przez jedną noc. Powiedz mu też, że o świcie obaj zakładnicy zostaną rozstrzelani w podwórzu posterunku w Cr~ecy, a co do Anglika, to niech przyjedzie po niego do kaplicy i zabierze z sobą prosto do Cr~ecy. Tam będę go oczekiwał. Następnie powrócimy razem do Paryża. Rozumiesz?
– Tak, obywatelu.
– Powtórz, co ci powiedziałem.
– Wezmę sześciu ludzi z sobą i pojadę na pomoc obywatelowi Chauvelinowi.
– Tak.
– A ty, obywatelu, wrócisz do Cr~ecy po nowe posiłki, które przybędą tu wczesnym rankiem.
– Tak.
– Mamy bronić się przeciwko maruderom w samym pałacu, póki nie nadejdzie odsiecz. Po załatwieniu się z nimi zabierzemy z sobą Anglika zamkniętego w kaplicy i wrócimy do Cr~ecy.
– A to bez względu na to, czy Chauvelin odebrał Kapeta czy nie.
– Rozumiem. Mam jeszcze oznajmić obywatelowi Chauvelinowi, że obaj zakładnicy zostaną rozstrzelani o świcie na podwórzu posterunku w Cr~ecy.
– Dobrze. Próbujcie złapać wodza atakujących i przywiedźcie go razem z Anglikiem. Chauvelin będzie zadowolony z twojej pomocy, sierżancie. A teraz wydaj rozkaz wszystkim żołnierzom, by zsiedli z koni i umieścili je w zabudowaniach folwarcznych. Niech zabiorą też konie z tamtego powozu. Są zbyteczne, a nie mamy dość ludzi, by ich pilnować. Pamiętaj o tym przede wszystkim. Gdy będziesz gotów, przyjdź jeszcze raz do mnie.
Przygotowania odbywały się w największym milczeniu; do uszu Małgorzaty dochodziły tylko urywane zdania: – Prawe koło, pierwsza sekcja bierze dwa konie za cugle. Cicho tam! Nie targaj go za lejce, zostaw go!
A potem krótki raport:
– Wszystko gotowe, obywatelu.
– Dobrze. A teraz zawołaj kaprala, niech przyjdzie z dwoma ludźmi, abyśmy mogli zakuć Anglika w kajdany i zamknąć go w kaplicy. Tymczasem niech czterech żołnierzy pilnuje tamtego powozu.
Wydano potrzebne rozkazy, po czym zawołano:
– Naprzód!
Sierżant ze swym oddziałem wyruszył z wolna w ciemną noc. Konie stąpały cicho po miękkim kobiercu igliwia i zeschłych liści, ale pobrzękiwanie wędzideł i od czasu do czasu krótkie rżenie biednego zmęczonego konia przerywały ciszę.
Z wyjazdem oddziału zgasł dla Małgorzaty ostatni promyk nadziei.
Skończyło się wszystko. Percy bezsilny, kto wie? Może i nieprzytomny, spędzi noc w wilgotnej kaplicy, podczas gdy ona i Armand wrócą do Cr~ecy pędzeni na rzeź.
Gdy szary świt zabłyśnie między konarami drzew, przewiozą Percy'ego do Paryża, a ona i Armand zginą jako ofiary zemsty i nienawiści.
Nadszedł koniec, nie było ratunku. Na nic przydać się już nie mogły plany obrony lub walki, ale chciała przynajmniej zobaczyć się z mężem po raz ostatni, teraz gdy śmierć była nieunikniona. Starała się rozumować trzeźwo, tak jak Percy sobie tego życzył, a nie robić z siebie widowiska rozpaczającej kobiety, walczącej ślepo z wrogim przeznaczeniem. Miała wrażenie, że z większą odwagą spojrzałaby jutro śmierci w twarz, gdyby dane jej było pokrzepić się widokiem tych oczu, pałających przez życie tak wielką żądzą ofiary i złożyć ostatni pocałunek na tych ustach, które uśmiechały się zawsze w ciągu życia i uśmiechać się będą nawet w obliczu śmierci. Ujęła klamkę powozu, ale trzymano drzwi silnie od zewnątrz i niecierpliwy głos krzyknął na nią, by siedziała spokojnie.
Wychyliła się przez okno.
– Zdaje mi się, że więzień jest nieprzytomny – zauważył jeden z żołnierzy.
– Wyciągnij go z karety – rozkazał H~eron – a ty otwórz bramę kaplicy.
Małgorzata widziała wszystko, gdyż oczy jej przyzwyczaiły się do ciemności.
Dwie bezkształtne czarne postacie ujęły w ramiona ciężkie brzemię, nie dające żadnego znaku życia. Wkrótce owo brzemię znikło w otworze kaplicy.
Parę słów doszło do jej uszu:
– Jest nieprzytomny.
– To dobrze; a teraz zamknij bramę.
Małgorzata krzyknęła przeraźliwie. Naciskała z całej siły klamkę powozu.
– Armandzie, Armandzie! Idź do niego! – zawołała, tracąc panowanie nad sobą pod naporem dzikiego, rozpaczliwego bólu. – Pozwól mi iść do niego! Armandzie, to już koniec. Proszę cię, w imię Boże!
– Ucisz tę kobietę – rozległ się głos H~erona. – Zakuj ją w kajdany i tego drugiego także. Prędko.
Podczas gdy Małgorzata wyczerpywała swe wątłe siły w nierównej walce, Armand wydarł klamkę z ręki żołnierza, stojącego na straży.
Był południowcem i wiedział, w jaki sposób zmylić przeciwnika, jak to ma miejsce w walce byków. Powalił jednego o ziemię i skoczył ku bramie kaplicy.
Straż, zaatakowana tak niespodzianie, nie czekała na rozkazy. Otoczono Armanda, jeden z żołnierzy wyciągnął szablę i ciął nią na oślep.
Ale na razie młodzieniec uchylił się przed razami i parł naprzód, nie zważając na niebezpieczeństwo. Dosięgnął kaplicy. Jednym susem był przy bramie, trzęsącymi palcami szukając klamki, której nie mógł dojrzeć. Silnym uderzeniem pięści H~eron zwalił go na kolana, ale i teraz jeszcze ręce jego nie puściły drzwi. Czepiał się gorączkowo rzeźbionej ornamentyki bramy, pchał i popychał ją siłą rozpaczy. Przecięto mu czoło szablą, krew zalała mu oczy gorącym strumieniem, ale on nie zdawał sobie z tego sprawy. Całą siłą muskułów, ostatnimi wysiłkami zamierającego serca pragnął dostać się do przyjaciela, który leżał tam omdlały, opuszczony, może martwy.