Pędził wciąż ludzi, nakłaniał do pośpiechu i do skracania postojów, ale Chauvelin nie słuchał jego rad, przeciwnie; pozwalał żołnierzom na dłuższe wypoczynki i odżywiał ich dobrze, rozumiejąc, że niezadowolenie łatwo wkraść się mogło do garstki żołnierzy, wystawionych na ciągłą słotę i wicher. Małgorzata zdawała sobie poniekąd sprawę z tego wszystkiego. Była jakby widzem dramatu, rozgrywającego się przed jej oczyma, a wstrzymać go nie była w stanie. Ciężka kurtyna zapadnie niebawem po ostatnim akcie, a ona i wszyscy widzowie: Armand, Chauvelin, H~eron i żołnierze zwrócą się ku domowi, pozostawiając głównego aktora poza kurtyną, która się już więcej nie podniesie.
Po pierwszym postoju przy ul. św. Anny kazano jej wsiąść do drugiego powozu, jadącego w oddaleniu pięćdziesięciu metrów za pierwszą karetą. Był również otoczony kilkunastoma jeźdźcami.
Armand i Chauvelin jechali razem z nią. Cały dzień siedziała milcząca, patrząc przez okno na monotonną drogę i krople deszczu, spływające po gładkiej szybie, jak bezustanne strumienie łez. W ciągu dnia zarządzono dwa postoje: jeden w porze obiadowej, drugi po południu. Gdy Armand i Małgorzata wysiedli z powozu, zaprowadzono ich do zajazdu, gdzie podano im posiłek. Mieli zwykle pokój dla siebie ze strażą, postawioną przy drzwiach; próbowali jeść, by podtrzymać siły do końca tej okropnej podróży.
Nocowali raz w Beauvais, a raz w Abbeville, gdzie ugoszczono ich nie najgorzej. Straż nie spuszczała ich z oka, ale byli więźniami tylko z nazwy, bo nie zbywało im prawie na niczym. Wieczorem czuli się tak zmęczeni, że z zadowoleniem układali się do snu na twardych łóżkach. Ale sen nie przychodził, gdyż serca szukały tego, który pochłaniał wszystkie ich myśli.
Nie wiedzieli o Percy'm prawie nic. Widocznie przynoszono mu posiłek do powozu, gdyż dwa razy tylko, w Beauvais i Abbeville, widzieli, jak wysiadał; ale tak był wówczas otoczony żołnierzami, że spostrzegli tylko jego głowę i szerokie ramiona ponad zwartą masą straży.
Pewnego razu Małgorzata, odrzuciwszy na chwilę dumę i godność, spytała Chauvelina o męża.
– Jest wesoły i dobrej myśli, lady Blakeney – odparł drwiąco. – Ci Anglicy to dziwni ludzie. My Francuzi nie rozumiemy ich nigdy. Ich fatalizm jest prawie wschodzi. Czy uwierzysz, lady Blakeney, że gdy go aresztowano, nie podniósł nawet palca, aby się bronić? Myśleliśmy, że będzie walczył do ostatka jak lew. A teraz, gdy doszedł do przekonania, że musi się poddać, jest zupełnie spokojny. Ilekroć zaglądałem do powozu, zastawałem go zawsze pogrążonego we śnie.
– Ale… – rzekła z wysiłkiem – czy skuty jest… w kajdanach?
– Ależ nie – uspokoił ją Chauvelin. – Mając ciebie, lady Blakeney i obywatela St. Justa za towarzyszy podróży, nie potrzebujemy się obawiać, by „Szkarłatny Kwiat” zniknął nam sprzed oczu.
Gwałtowna odpowiedź cisnęła się już do ust Armandowi. Gorąca krew buntowała się na samą myśl, by ten człowiek śmiał w ten sposób przemawiać do jego siostry, urągając jej męce, ale wstrzymała go niema prośba Małgorzaty. Na co przydać się mógł protest, skoro ten nędznik, nieczuły na ból, który zadawał, przejęty był jedynie rządzą odwetu?
Armand zaciął usta, starając się ujarzmić swą naturę i nabyć trochę owego fatalizmu, który, jak mówił Chauvelin, był charakterystyczną cechą Anglików. Usiadł przy siostrze, pragnąc całym sercem podnieść ją na duchu. Ale czy jego obecność nie była dla niej obelgą i świętokradztwem? Mówiła tak mało, nawet gdy byli sami, że od czasu do czasu okropne przypuszczenie wkradało się do jego przemęczonego umysłu. Czy Małgorzata zgadła? Czy wiedziała już, że ten okropny kataklizm, do którego się zbliżali z każdym obrotem koła, spowodowany był zdradziecką ręką jej brata?… Ta myśl dręczyła go coraz bardziej i zaczął zastanawiać się, czy nie byłoby o wiele prościej zakończyć to nędzne życie. Gdy powóz wjedzie na most bez poręczy nad przepaścią byłoby tak łatwo otworzyć drzwi karety i skoczyć w wieczność…
Tak łatwo, lecz tak podle…
Głos Małgorzaty powrócił mu przytomność. Jego życie nie należało już do niego. Należało do wodza, którego zdradził, do siostry, nad którą musiał teraz czuwać.
O Jance myślał mało. Odłożył na bok to czarowne wspomnienie, jak kwiat pamiątkowy między kartki minionego szczęścia. Nie był godny wyciągać ręki ku czystej kobiecie od chwili, gdy ta dłoń nosiła na sobie znamię Kaina.
A pomimo wszystkiego Małgorzata siedziała przy nim, trzymała go za rękę i razem patrzyli na błotnistą drogę, przysłuchując się szumowi wiatru i turkotowi karety, jadącej na przedzie. I było coś beznadziejnego w tym bezustannym deszczu, w jękach wichru w obnażonych drzewach i w tym krajobrazie błota i rozpaczy pod wiecznie ołowianym niebem.
Rozdział X. Postój w Cr~ecy
– Nie zasypiaj, obywatelu, jesteśmy w Cr~ecy, naszym ostatnim postoju.
Armand zbudził się. Jechali bez przerwy od Abbeville, skąd wyruszyli o świcie. Kołysanie karety i plusk deszczu uśpiły go prawie.
Chauvelin wysiadł z powozu i podał rękę Małgorzacie. Armand wyprostował zesztywniałe członki i pośpieszył za siostrą. Wciąż ci nędzni żołnierze w swych przemoczonych niebieskich mundurach i czerwonych czapkach na głowie.
Małe, brudne miasteczko rozciągało się przed nimi. Na nierównym bruku wąskich ulic głębokie kałuże odbijały szare niebo, a dachówki domów błyszczały w zimnym, wietrznym świetle. Oto Cr~ecy! Ostatni postój w podróży, jak powiedział Chauvelin. Gromadka zatrzymała się przed małym, jednopiętrowym budynkiem o drewnianej werandzie, biegnącej wzdłuż domu.
Niski, wąski pokój przywitał Armanda i Małgorzatę, gdy przestąpili próg. Na bielonych wapnem ścianach widniały dużymi literami nakreślone słowa: „Wolność, równość, braterstwo”. Wciąż ten sam zaduch, zapach cebuli i spleśniałego sera, wciąż te same twarde, proste ławki wkoło stołu o brudnej podartej serwecie.
Małgorzata była trochę oszołomiona i zmęczona jazdą. Pięć godzin spędziła w zamkniętej karecie, pogrążona w myślach, których nic nie przerywało, chyba szary monotonny krajobraz.
Armand usadowił ją na ławce, a ona oparła się o stół łokciami i ukryła twarz w dłoniach.
– Gdybyż się to już raz skończyło! – jęknęła. – Armandzie, zdaje mi się chwilami, że nie jestem przytomna, że postradałam zmysły. Powiedz mi, czy masz to samo wrażenie co ja?
Siadł przy niej i usiłował rozgrzać jej lodowate ręce.
Zapukano do drzwi. Do pokoju, nie czekając na odpowiedź, wszedł Chauvelin.
– Wybacz, lady Blakeney – rzekł grzecznie – ale gospodarz tego domu twierdzi, iż nie ma innego pokoju i tu musi podać wieczerzę; dlatego wszedłem bez pozwolenia.
Choć przemawiał z pozorną grzecznością, ton jego głosu był rozkazujący i bez ceremonii usiadł naprzeciwko Małgorzaty, rozprawiając w dalszym ciągu:
– Tutejszy gospodarz to prawdziwy gbur; przypomina mi całkiem naszego przyjaciela Brogarda w zajeździe pod „Burym Kotem” w Calais. Czy pamiętasz go, lady Blakeney?
– Moja siostra jest zmęczona – przerwał mu twardo Armand. – Proszę cię, obywatelu, miej względy dla niej.
– Ależ naturalnie, obywatelu St. Just – zawołał Chauvelin swobodnie. – Myślałem, że te wesołe wspomnienia rozerwą ją nieco. Ale oto zupa – dodał, gdy człowiek w niebieskiej bluzie, w chodakach na nogach wszedł z wazą do pokoju. – Jestem pewien, że w Anglii nie dostajesz nigdy tak doskonałego dania, chwały naszej kuchni. Lady Blakeney, pozwól trochę zupy.
– Dziękuję, sir – szepnęła.
– Proszę cię, nie odmawiaj, mateczko – rzekł jej do ucha Armand. – Podtrzymuj swe siły dla niego, nie dla mnie.
Zwróciła ku niemu z uśmiechem bladą twarz.
– Spróbuję, kochanie – rzekła.
– Czy zaniosłeś chleb i mięso obywatelom do karety? – zwrócił się Chauvelin do odchodzącego gospodarza.
– Tak – mruknął.
– Postaraj się, by żołnierze dostali dobry obiad, inaczej będzie źle.
– Dobrze – mruknął znów gospodarz, trzaskając za sobą drzwiami.