Rozdział XI. Lasek Buloński
Mała gromadka postępowała ciężko po błotnistej drodze. Karety zapadały się po osie w rozmokłej ziemi, trzeszcząc monotonnie kołami.
Gdy dojechano wreszcie do brzegu lasu, szare światło ponurego dnia zamieniło się na zachodzie w czerwoną łunę, poprzerzynaną gdzieniegdzie purpurowymi pręgami. Dawała się już odczuwać bliskość oceanu. Wilgotne powietrze przesycone było słonym zapachem morza, a drzewa pochylone w jedną stronę wskutek wichrów szalejących od zachodu. Droga biegła teraz wzdłuż lasu; po lewej stronie wznosił się zbity czarny wał sosen, a po prawej rozciągały się otwarte pola. Południowo_zachodni wicher rozbijał się gwałtownie o ścianę drzew, uginając wysmukłe szczyty świerków, z których sypało się z szelestem suche igliwie.
Straż była wypoczęta, opuszczając Cr~ecy, ale teraz, po czterogodzinnej jeździe wśród deszczu i nawałnicy, ludzie czuli się znużeni i ciemny, tajemniczy las przejmował ich lękiem.
Z gęstwiny dochodziły dziwne odgłosy: nawoływania nocnych ptaków, posępny głos sowy, śpieszne i płoche kroki dzikich zwierząt na czatach. Sroga zima i brak pożywienia wygnały wilki z legowisk, dokuczał im głód; blade światło gasło na niebie, przeciągłe wycia rozlegały się w pobliżu i ogniste ślepia, odbijające w swych źrenicach zachodnią łunę, błyszczały jak małe świętojańskie robaczki.
Ludzie wzdrygnęli się raczej z zabobonnego strachu niż z zimna. Byliby chętnie popędzali konie, ale koła powozów grzęzły w błocie i co chwila musiano stawać, by oczyszczać osie z jego ciężaru.
Jechano w milczeniu. Nikt nie miał ochoty do rozmowy, a wycie wiatru w konarach świerków głuszyło słowa na ustach. Jeno tupot koni na rozmokłej drodze, dzwonienie uzd i sprzączek, parskanie wierzchowców i skrzypienie kół wtórowały nawałnicy. Niebawem czerwonawe światło na zachodzie zmieniło się w bladopurpurowe, potem w szare, wreszcie zgasło. Ciemności otuliły ziemię jakby wielkim czarnym płaszczem, rozciąganym szerzej i szerzej przez niewidoczne, olbrzymie ręce.
Mżyło ciągle, deszcz przenikał odzienie i czapki, a siodła i cugle stawały się śliskie i wilgotne. Nad zadami końskimi unosił się obłok pary, potęgowany ich ciężkim oddechem. Wiatr ucichł cokolwiek, siła jego osłabła z szarzejącym dniem, ale od czasu do czasu gnał jeszcze przez otwarte pola i rzucał się o mur leśny, porywając poły płaszczy i czapki; potem uciszał się, jęcząc pomiędzy sosnami.
Nagle gromadka zatrzymała się. Usłyszano nawoływania, przekleństwa woźniców. Obywatel Chauvelin wychylił głowę z okna.
– Co się stało? – spytał.
– Wraca straż przednia – odrzekł sierżant, jadący tuż koło drzwi karety.
– Powiedz, by jeden z ludzi przyszedł do mnie z raportem.
– A więc? – rzekł po chwili Chauvelin do nadjeżdżającego żołnierza.
– Dojechaliśmy do rozstajnych dróg – odparł człowiek. – Jedna z nich skręca prosto w las, a przysiółek le Crocq leży w dole po prawej stronie.
– Czy zbadałeś drogę skręcającą w las?
– Tak, obywatelu. O dwie mile stąd natrafiłem na polanę z małą kamienną kapliczką, ukrytą wśród drzew. Naprzeciwko niej wznosi się róg wysokiego muru z dużą żelazną bramą. Szeroka aleja prowadzi w głąb parku.
– Czy byłeś w tej alei?
– Nie, obywatelu. Zdawało nam się, iż lepiej donieść ci wpierw, że nic nam nie grozi.
– Widziałeś kogo?
– Nie, obywatelu.
– Czy pałac leży daleko od bramy?
– O milę albo i więcej, obywatelu. Tuż koło bramy są zabudowania gospodarcze i stajnie zupełnie puste.
– Dobrze; jesteśmy na dobrej drodze, to rzecz jasna. Jedź teraz przodem z twoimi ludźmi, ale nie oddalaj się więcej niż o dwieście metrów od nas. Stój – dodał po namyśle – jedź do tamtego powozu i spytaj więźnia, czy i on sądzi, że dobrze jedziemy.
Jeździec zatoczył koniem i Małgorzata usłyszała tupot oddalających się kopyt.
W kilka minut potem człowiek powrócił.
– Tak, obywatelu, więzień twierdzi, że nie zmyliliśmy drogi, a pałac d'Ourde leży w odległości mili od bramy. Tędy prowadzi najbliższa droga do kaplicy i dworu. Twierdzi, że za pół godziny dojedziemy na miejsce.
Chauvelin nie odpowiedział nic, tylko wysiadł z powozu. Małgorzata przypatrywała mu się uważnie z okna, jak przeciskał się bez najmniejszej obawy wśród niespokojnych, rzucających się koni.
Niebawem oddalająca się jego postać znikła w obłoku pary, wydobywającej się z nozdrzy i zmoczonych grzbietów końskich, ale słyszała jego ostry głos, zwracający się do H~erona:
– Nasza podróż dobiega końca, obywatelu, i jeżeli więzień nie wywiódł nas w pole, mały Kapet wpadnie w nasze ręce za godzinę.
Odpowiedział mu pomruk, podobny nieco do głosów, rozlegających się w gęstwinie leśnej.
– A jeżeli nie, to dwa ciała gnić będą jutro w lesie, rzucone na żer wilkom, a więzień powróci ze mną do Paryża – usłyszała Małgorzata wyraźnie głos H~erona.
Ktoś się roześmiał. Mógł to być jeden z żołnierzy twardszego serca. Małgorzacie ten śmiech wydawał się jakby echem przeszłości.
– Proponuję, obywatelu – mówił dalej Chauvelin – aby więzień napisał teraz do swoich przyjaciół wyraźny rozkaz wydania nam Kapeta bez żadnych trudności ani oporu. Mógłbym pojechać zaraz z kilkoma żołnierzami do pałacu po dziecko. Jeden z ludzi odstąpi mi konia, a sam siądzie na koźle jednego z powozów. W ten sposób zyskamy na czasie, bo jeżeli wszyscy tak wolno posuwać się będziemy, zaskoczy nas noc w lesie, a to nie byłoby zbyt pożądane.
– I mnie na tym zależy, aby nie spędzić jeszcze jednej nocy w niepewności – mruknął H~eron z furią. – Czyń, jak uważasz; tyś ułożył cały plan, twoja w tym głowa, by dojść do pożądanego końca.
– Ile ludzi mogę wziąć ze sobą?
– Nie mogę ci dać więcej niż czterech ludzi; potrzebuję reszty do pilnowania więźniów.
– Czterech wystarczy mi zupełnie, nie licząc przedniej straży. Pozostanie ci do dyspozycji dwunastu ludzi, a właściwie pilnować trzeba tylko kobiety, bo życiem odpowiadasz za tamtych.
Mówiąc te słowa, podniósł głos, aby Małgorzata i Armand dobrze je słyszeli.
– A zatem jadę naprzód – rzekł Chauvelin, widząc, że kolega zgadza się na jego plan. – Sir Percy będzie łaskaw nakreślić potrzebny rozkaz na kartce papieru.
Zapadło milczenie. W gęstwinie leśnej rozległ się donośny, złowróżbny krzyk nocnego ptaka, szukającego żeru. I znów Małgorzata usłyszała głos Chauvelina:
– Dziękuję, to wystarczy w zupełności. Teraz, obywatelu H~eronie, nie obawiaj się żadnych zasadzek lub zdrady – masz w ręku zakładników. A gdybyśmy napotkali zbrojny napad lub opór w pałacu, wyślę natychmiast do ciebie gońca, a wtedy będziesz wiedział, co masz czynić.
Parskanie koni i brzęczenie metalowych uzd zagłuszyło resztę zdania.
Małgorzata uczuła, że Armand zadrżał i ręka jego w ciemnościach szukała jej dłoni.
Wychyliła się z powozu. Ciemność spotęgowała się i obłoki pary z wilgotnych koni zawisły ciężko w dżdżystym powietrzu. Naprzeciwko niej wysmukłe pnie sosen odcinały się ostro od szarego tła nieba, zabarwionego tu i ówdzie purpurowymi smugami. Gdzieniegdzie czerniały w dolinie rzadko rozsiane sylwetki chat przysiółka Le Crocq. W niektórych oknach małe światełka zaczęły migotać jak wielkie żółte oczy. Ale wzrok Małgorzaty nie zatrzymywał się długo na oddalonym krajobrazie, lecz usiłował przebić ciemności, zakrywające jej najbliższe otoczenie. Jeźdźcy skupili się koło jej powozu tak gęsto, jak drzewa w lesie. Konie były niespokojne i odsłaniały chwilami drugą karetę. Przez okamgnienie zobaczyła głowę H~erona w wysokim kapeluszu, wychylającą się z okna. Bandaż, przecinający czoło, wyglądał jak blada szrama.
– Nie bój się, obywatelu Chauvelin – zaśmiał się drapieżnie – wiem, co mam zrobić. Wilki będą miały ucztę dziś w nocy, a gilotyny też nie skrzywdzimy.
Armand objął ramieniem siostrę i wciągnął ją troskliwie w głąb karety.
– Mateczko – rzekł – jeżeli znajdziesz sposób, bym mógł oddać życie za ciebie i Percy'ego, wskaż mi go.