Изменить стиль страницы

Odwróciła się i wymamrotała „Cześć", usiłując nie zarumienić się.

Uśmiechnął się do niej.

— Ciągle patrzysz na Erytro, prawda? — Nie odpowiedziała na to. Było to oczywiste. Wszyscy wiedzieli, co czuje do Erytro.

— Skąd się tu wziąłeś? (Powiedz mi, że mnie szukałeś — pomyślała.)

— Przysłała mnie twoja matka — powiedział. (No tak.)

— Po co?

— Powiedziała, że jesteś w złym humorze i że za każdym razem, kiedy rozczulasz się nad sobą, przychodzisz tutaj, i że mam cię stąd zabrać, ponieważ, jak powiedziała, będziesz jeszcze bardziej zrzędliwa, jeśli tu zostaniesz. Co ci jest?

— Nic. A jeśli coś, to mam ku temu powody.

— Jakie powody? Przestań się wygłupiać, nie jesteś już dzieckiem. Chyba umiesz powiedzieć, o co ci chodzi.

Marlena uniosła brwi.

— Tak, umiem. A jeśli chodzi o powody, to chciałabym wybrać się w podróż.

Orinel roześmiał się.

— Przecież podróżowałaś. Przebyłaś więcej niż dwa lata świetlne. Nikt w całej historii Układu Słonecznego nie przebył więcej niż ułamek tej trasy. Oprócz nas. Nie powinnaś narzekać. Jesteś Marlena Insygną Fisher. Galaktyczną podróżniczką.

Marlena wstrzymała chichot. Insygną to było panieńskie nazwisko jej matki i za każdym razem gdy Orinel wypowiadał je w całości, prawą ręką oddawał wojskowy salut i robił przy tym minę. Prawdę mówiąc od dawna przestał błaznować.

Być może dlatego, że zbliżał się do dorosłości i ćwiczył godną postawę.

— Nie pamiętam tej podróży — powiedziała. — Wiesz przecież, że nie mogę jej pamiętać, a to znaczy, że nie ma ona dla mnie żadnej wartości. Jesteśmy tutaj, dwa lata świetlne od Układu Słonecznego i nigdy nie wrócimy.

— Skąd wiesz?

— Nie wygłupiaj się, czy słyszałeś, żeby ktokolwiek wspominał o powrocie?

— No cóż… Nawet, jeśli nie wrócimy, kogo to obchodzi? Ziemia jest strasznie zatłoczona, cały Układ Słoneczny jest pełen ludzi i przez to coraz bardziej zużyty. Tutaj jest lepiej, jesteśmy władcami własnego poznania.

— Nieprawda. Poznajemy Erytro, ale nie jesteśmy jej władcami.

— A właśnie, że tak. Mamy wspaniałą Kopułę pracującą nad Erytro. Wiesz przecież…

— Ale nie dla nas. Dla jakichś naukowców. Mówię o nas. Nam nie pozwala się lecieć tam.

— Wszystko wymaga czasu — powiedział wesoło Orinel.

— No tak. I polecę na Erytro, kiedy dorosnę albo będę zbliżała się do śmierci.

— Nie będzie tak źle. W każdym razie chodźmy stąd. Musisz pokazać się światu i uszczęśliwić matkę. Muszę już iść, mam masę roboty. Doloret…

Marlena poczuła nagły szum w uszach i nie dosłyszała reszty wypowiedzi. Wystarczyło jej jednak to imię… Marlena nienawidziła Doloret, która była wysoka i próżna.

A zresztą nie ma się czym przejmować. I tak nie powie Orinelowi, żeby przestał interesować się tą dziewczyną. Patrząc na niego dokładnie wiedziała, co czuje. Przysłano go tu po nią i biedny Orinel marnował swój czas. Tak właśnie myślał i bardzo spieszyło mu się do tej, tej Doloret. (Wolałaby tego nie wiedzieć. Czasami żałowała, że odczytuje ludzkie twarze.)

Nagle przyszło jej do głowy, żeby go zranić, żeby powiedzieć coś, co sprawi mu ból. Nie mogła kłamać; chciałaby powiedzieć mu prawdę.

— Nigdy nie wrócimy do Układu Słonecznego i ja wiem dlaczego.

— Tak? Dlaczego?

Martena zawahała się i w rezultacie nie powiedziała nic.

— Tajemnica? — dodał Orinel.

Złapał ją. Nie powinna była tego mówić.

— Nie powiem ci — wymamrotała. — Nie wolno mi tego wiedzieć. Ale przecież chciała powiedzieć mu o tym.

Chciała, żeby wszyscy cierpieli.

— No, powiedz wreszcie. Jesteśmy przyjaciółmi, czyż nie tak?

— Doprawdy? — zapytała. — W porządku, słuchaj: nigdy nie wrócimy, bo Ziemia zostanie zniszczona.

Nie zareagował tak, jak oczekiwała. Wybuchnął głośnym chichotem. Śmiał się przez jakiś czas, a Martena wpatrywała się w niego pytająco.

— Gdzie to usłyszałaś? — powiedział po chwili. — Oglądałaś horrory?

— Nie!

— Po co więc mówisz takie bzdury?

— Ponieważ wiem. Wiem i mogę o tym mówić. Odgaduję prawdę z tego, o czym rozmawiają ludzie, a raczej z tego, o czym nie rozmawiają. Widzę, co robią wtedy, gdy myślą, że nikt nie widzi. Umiem także zadawać prawidłowe pytania komputerowi.

— Na przykład jakie?

— Nie powiem ci.

— A może raczej wyobrażasz coś sobie, tak troszeczkę, ociupinkę? — powiedział Orinel pokazując palcami o jaką część ilości mu chodzi.

— Nie! Ziemia nie zostanie zniszczona od razu, może nawet nie za tysiące lat, ale na pewno ulegnie zagładzie — kiwnęła głową na potwierdzenie własnych słów. — Nic nie jest w stanie temu zapobiec.

Odwróciła się i odeszła. Była zła na Orinela za podawanie w wątpliwość jej prawdomówności. Nie, on nie wątpił, było to coś znacznie gorszego. Myślał, że oszalała. Tak wygląda prawda. Powiedziała za dużo i nic przez to nie zyskała. Wszystko obracało się przeciwko niej.

Orinel spoglądał na nią. Śmiech zamarł na jego chłopięco przystojnej twarzy. Niepewność zmarszczyła mu skórę pomiędzy brwiami.

Eugenia Insygna dobiegła wieku średniego podczas podróży na Nemezis i długiego pobytu na Rotorze. Przez te wszystkie lata często mówiła sobie: „To dla życia, dla życia naszych dzieci w nieodgadnionej przyszłości”. Ciążyła jej ta świadomość. Dlaczego? Wiedziała przecież o nieuniknionych konsekwencjach opuszczenia Układu Słonecznego. Wszyscy na Rotorze — sami ochotnicy — mieli tę świadomość. Ci, którzy wystraszyli się wiecznej rozłąki, opuścili Rotora przed odlotem. A pomiędzy nimi był…

Nie dokończyła tej myśli. Zbyt często ją nawiedzała i nigdy nie próbowała jej dokończyć.

Mieszkali na Rotorze, ale czy Rotor był „domem”? Był domem Marleny, która nie znała innych miejsc. A dla niej? Dla Eugenii? Dla niej domem była Ziemia i Księżyc, i Słońce, i Mars, i wszystkie światy, które towarzyszyły ludzkości od zarania dziejów. Towarzyszyły życiu, odkąd tylko istniało życie. Rotor nie był „domem”, nawet teraz.

Pierwsze dwadzieścia osiem lat życia spędziła w Układzie Słonecznym, studiowała nawet na Ziemi pomiędzy dwudziestym pierwszym a dwudziestym trzecim rokiem życia.

Myśl o Ziemi nie dawała jej spokoju. Co prawda nie podobało jej się tam, nie podobały jej się tłumy, słaba organizacja, połączenie anarchii w sprawach wielkiej wagi z oddziaływaniem rządu w sprawach nieważnych. Nie podobała jej się zła pogoda, zryta ziemia, nadmiar wód. Wróciła na Rotora przepełniona ulgą i przywiozła ze sobą męża, któremu chciała sprzedać swój mały, kochany obracający się świat. Chciała, by wygodne uporządkowanie tego świata miało dla niego takie samo znaczenie jak dla niej, urodzonej tutaj. On jednak zwracał uwagę tylko na brak przestrzeni. „Po sześciu miesiącach nie ma dokąd pójść” — mówił.

Jego zainteresowanie dla niej nie trwało o wiele dłużej. No cóż…

Jakoś to będzie. Ona co prawda nie potrafi korzystać z dobrodziejstw Rotora: Eugenia Insygna była zagubiona pomiędzy światami. Ale dzieci… Eugenia urodziła się na Rotorze i mogła żyć bez Ziemi. Marlena także urodziła się tutaj, no prawie, i mogła żyć bez Układu Słonecznego, w którym została poczęta. Jej dzieci przyjdą na świat w innym świecie. Nie będą zaprzątały sobie głowy jakimś Układem i Ziemią. Układ Słoneczny i Ziemia staną się dla nich mitem. Erytro będzie światem nowego życia. Miała taką nadzieję. Marlena czuła ten dziwny związek z Erytro. Trwało to, co prawda, dopiero od kilku miesięcy i mogło przejść jej równie szybko, jak się pojawiło.

W sumie, narzekanie byłoby szczytem niewdzięczności. Czy ktoś mógłby wyobrazić sobie nadający się do zniszczenia świat na orbicie Nemezis? Warunki umożliwiające zamieszkanie jakiegoś świata są trudne do przewidzenia. A teraz spróbujmy obliczyć prawdopodobieństwo wystąpienia takich warunków, dorzućmy do tego relatywną bliskość Nemezis w stosunku do Układu Słonecznego.

1 wyjdzie na to, że zdarzył się cud, który nie miał prawa nastąpić.

Eugenia zaczęła przeglądać raporty dostarczone przez komputer oczekujący z cierpliwością właściwą jego rasie. Zanim jednak na dobre zabrała się do pracy, włączył się jej odbiornik i z głośnika wielkości guzika umieszczonego na jej lewym ramieniu popłynął miękki głos: