– Koniec z niańczeniem chłopaka – oznajmił Pryde. – Polecenie nowej szefowej.
– Słyszałem.
– Były naciski ze strony rodziny – dodał Pryde.
– Dla budżetu operacyjnego to jeszcze lepiej – zauważył Rebus, przeciągając się. – To jak, jest coś do roboty dla mnie?
Pryde przekartkował notatki przypięte do sztywnej podkładki.
– Trzydzieści siedem telefonów od przedstawicieli społeczeństwa – poinformował.
Rebus wzniósł ręce w obronnym geście.
– Na mnie nie patrz. Świry i szaleńcy to dobre dla praktykantów, nie?
Pryde uśmiechnął się.
– Już przydzielone – uspokoił go, wskazując głową dwóch młodych posterunkowych, niedawno awansowanych ze służby mundurowej, którzy z bezradnymi minami przyglądali się stercie leżących przed nimi papierów. Użeranie się z ludźmi dzwoniącymi z miasta należało zawsze do najbardziej niewdzięcznych zadań w śledztwie. Każda nagłośniona przez media sprawa powodowała lawinę fałszywych tropów i zmyślonego przyznawania się do winy. Niektórym tak zależało na rozgłosie, że gotowi byli szukać go nawet za cenę brania na siebie podejrzenia o morderstwo. Rebus sam zetknął się z kilkoma tego typu ludźmi z Edynburga.
– Craw Shand już się odezwał? – zapytał.
Pryde postukał w wykaz rozmów.
– Dzwonił już trzy razy, za każdym razem gotów przyznać się do morderstwa.
– Przymknijcie go – powiedział Rebus. – To jedyny sposób, żeby się go pozbyć.
Wolną ręką Pryde dotknął węzła krawata, jakby upewniając się, że wszystko jest na miejscu.
– Sąsiedzi? – zapytał niepewnie.
Rebus kiwnął głową.
– Sąsiedzi mogą być.
Rebus zebrał notatki ze wstępnych przesłuchań. Bardziej oddalone odcinki ulicy przydzielono innym wywiadowcom, zostawiając Rebusowi i pozostałej trójce – podzielonym na dwa dwuosobowe zespoły – lokale w bezpośrednim sąsiedztwie mieszkania Philippy Balfour. Było ich trzydzieści pięć, w tym trzy puste, co znaczyło, że mają do sprawdzenia trzydziestu dwóch sąsiadów. Szesnastu na zespół, na każdego sąsiada jakieś piętnaście minut… w sumie po cztery godziny.
Partnerka Rebusa, przydzielona mu do tego zadania, posterunkowa Phyllida Hawes, zrobiła te wyliczanki na klatce schodowej pierwszej z kamienic. Rebus właściwie nie był pewien, czy do bogato zdobionych domów z epoki króla Jerzego, mieszczących na parterze liczne galerie sztuki i salony z antykami pasuje słowo „kamienica”. Spytał Hawes o zdanie.
– Może lepiej apartamentowce? – zastanowiła się i uśmiechnęła.
Na każdym piętrze znajdował się tylko jeden, najwyżej dwa apartamenty, a drzwi wiodące do nich ozdobione były mosiężnymi lub ceramicznymi tabliczkami z nazwiskami. Tylko na kilku drzwiach znajdowały się kartonowe wizytówki przyczepione kawałkami taśmy klejącej.
– Nie jestem pewna czy Cockburn Association [Cockburn Association – najstarsze na świecie, powstałe w 1875 roku, towarzystwo ochrony zabytków architektury i przyrody w Edynburgu. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).] byłoby zachwycone – zauważyła Hawes.
Na jednych z drzwi widniało kilka nazwisk. Pewnie studenci, pomyślał Rebus, i to z mniej zasobnymi portfelami niż Philippa Baliom.
Klatka schodowa była czysta i zadbana. Na podestach leżały wycieraczki i stały skrzynki z kwiatami. Kwiaty rosły również w koszach zawieszonych na balustradzie schodów. Ściany wyglądały na świeżo odmalowane, a schody były dokładnie zamiecione. W pierwszej klatce wszystko poszło jak w zegarku: w pierwszych dwóch mieszkaniach nie było nikogo, wrzucili więc swoje wizytówki w szpary na listy; każde z kolejnych mieszkań zajęło im po piętnaście minut – „Tylko kilka porządkowych pytań…” „Czy chciałaby pani jeszcze dodać coś od siebie…” Mieszkańcy potrząsali przecząco głowami i podkreślali, że wciąż są wstrząśnięci. Taka cicha, spokojna uliczka.
Na wysokim parterze znajdował się tylko jeden apartament, znacznie większy i elegantszy, z westybulem wyłożonym czarno-białą granitową szachownicą i ozdobionym doryckimi kolumnami. Jego lokator dzierżawił go na podstawie wieloletniego kontraktu i był zatrudniony w „sektorze finansowym”. Rebus zaczynał dostrzegać pewną wyraźną prawidłowość: projektant graficzny, konsultant szkoleń, organizator imprez… a teraz sektor finansowy.
– Czy nikt już nie pracuje w normalnych zawodach? – zwrócił się z pytaniem do Hawes.
– Tu są normalne zawody – odparła.
Stanęli na chodniku i zrobili przerwę na papierosa. Rebus zauważył, że Hawes zerka na niego.
– Masz ochotę?
Potrząsnęła głową.
– Już trzy lata jak nie palę.
– Tylko pozazdrościć. – Rebus rozejrzał się po okolicznych domach. – Gdyby mieszkali tu miłośnicy firanek, to by nas teraz zza nich podglądali.
– Jakby mieli firanki, to nikt by nie mógł zaglądać do środka i zazdrościć.
Rebus zaciągnął się i wypuścił dym przez nos.
– Wiesz, pamiętam, że kiedy byłem młodszy, to wokół Nowego Miasta zawsze unosiła się taka atmosferka rozpusty. Hippisi i haszysz, ciągłe imprezy i pełno różnych mętów.
– Dziś już tu nie ma dla nich miejsca. – Hawes pokiwała głową. – A ty gdzie mieszkasz?
– W Marchmont. A ty?
– W Livingston. Wtedy nie było mnie stać na nic więcej.
– Ja kupiłem to mieszkanie już wiele lat temu. Mieliśmy wtedy dwie pensje…
Spojrzała na niego.
– Nie musisz się tłumaczyć.
– Chodziło mi tylko o to, że wtedy ceny jeszcze nie zwariowały. – Starał się, by nie brzmiało to jak usprawiedliwienie. Wszystko przez to spotkanie z Gill i jej żarcik, który miał go zdenerwować. I to, że przez tę jego wizytę u Costello musieli zrezygnować z pilnowania go. Może rzeczywiście powinien z kimś porozmawiać o swoim piciu… Pstryknął niedopałek na jezdnię. Wykonana była z błyszczących, prostokątnych kostek nazywanych brukiem. Kiedy po raz pierwszy przyjechał do miasta, popełnił błąd i nazwał je kocimi łbami. Ktoś z miejscowych go wtedy poprawił. – Jeśli nas w następnym mieszkaniu zaproszą na herbatę, to skorzystamy – zapowiedział.
Hawes skinęła. Miała około czterdziestki i długie do ramion ciemne włosy. Jej twarz była lekko piegowata i pucułowata, jakby nie utraciła jeszcze dziecięcej miękkości rysów. Miała na sobie szary komplet ze spodniami i szmaragdową bluzkę spiętą pod szyją srebrną celtycką broszką. Rebus z łatwością mógł ją sobie wyobrazić na tradycyjnym celtyckim wieczorze, jak wiruje na parkiecie przy szkockiej muzyce ludowej, a na jej twarzy widnieje ten sam wyraz skupienia, z jakim teraz podchodziła do pracy.
Poniżej apartamentu na wysokim parterze mieściło się tak zwane „studio ogrodowe”. Prowadziły do niego spiralne schodki na zewnątrz budynku, a nazwa brała się stąd, że z mieszkania było wyjście na ogród na tyłach domu. Na stopniach schodków stały kolejne skrzynki z kwiatami. Mieszkanie miało dwa okna na poziomie niskiego parteru i dwa dalsze niżej w suterenie – dwupoziomowe studio. Obok wejścia znajdowały się drewniane drzwi do piwnic ciągnących się pod chodnikiem. Mimo iż zapewne już je sprawdzono, Rebus nacisnął klamkę, jednak drzwi były zamknięte na klucz. Hawes sprawdziła swoje notatki.
– Cirant Hood i George Silvers już tam byli przed nami – poinformowała.
– A drzwi były wtedy zamknięte czy otwarte?
– Ja im je otworzyłam – usłyszeli głos za sobą. Odwrócili się i zobaczyli starszą kobietę, stojącą w drzwiach do studia. – Dać państwu klucze?
– Tak, poprosimy – odparła Phyllida Hawes. Kiedy kobieta cofnęła się do środka, Phyllida popatrzyła na Rebusa i złożyła dłonie w literę T, gest trenerów proszących o czas. W odpowiedzi Rebus wystawił oba kciuki w górę.
Mieszkanie pani Jardine było prawdziwym muzeum bibelotów, wszelkiego rodzaju porcelanowych figurek i cacuszek. Narzuta przykrywająca oparcie kanapy musiała kosztować wiele tygodni mozolnego dziergania szydełkiem. Przeprosiła ich za kilkanaście metalowych puszek i rondelków, rozstawionych na podłodze werandy, dodając, iż „jakoś nigdy nie może się zebrać, żeby załatać ten dach”. Rebus zaproponował, by herbatę wypili tutaj: przy każdym ruchu w salonie cierpła mu skóra, że zrzuci coś na podłogę. Jednak kiedy zaczęło padać, rozmowa potoczyła się przy akompaniamencie plusku i dzwonienia spadających kropel, a rozprysk z rondla stojącego obok nóg Rebusa groził, że wyjdzie stąd równie mokry, jak gdyby stał na zewnątrz.